Pytania o granice normy
Bogusław Habrat
Czasopismo: Świat Problemów
Numer: 3
Pod koniec XX wieku zaczęto opisywać i wyjaśniać w kategoriach psychologicznych mechanizmy uzależnień od substancji chemicznych, głównie od alkoholu. Rozpowszechniły się grupy terapeutyczne i samopomocowe, a przejmowane od nich interpretacje nałogowych zachowań zakorzeniły się w powszechnej świadomości i języku. Okazało się wówczas, że w kategoriach patologii można interpretować zjawiska, których dawniej za takie nie uważano: zaczęto coraz częściej mówić o uzależnieniach od różnych sytuacji, które sprawiają przyjemność - od Internetu, od seksu, od pracy.
Rozumując w ten sposób można dojść do wniosku, że wszyscy jesteśmy spatologizowani. Uzależnienie od pracy jest społecznie akceptowane, niepokoją natomiast głównie nowe nałogi, takie jak uzależnienie od gier komputerowych czy od serfowania w Internecie. Tu rodzą się nowe zjawiska socjologiczne: anonimowość, łatwe poznawanie innych ludzi, "mówienie otwartym tekstem" tego, czego nie powiedziałoby się w bezpośrednim kontakcie - powstaje swego rodzaju subkultura, która cechuje się otrzymywaniem wielu różnorodnych informacji czy wchodzeniem w angażujące związki emocjonalne z osobami, których na dobrą sprawę się nie zna.
Te zjawiska niepokoją głównie starsze pokolenie. Nie inaczej bywało kiedyś, gdy rodzice i dziadkowie dzisiejszych internautów zachowywali się w sposób, który można byłoby interpretować jako uzależnienie, na przykład niezwykle dużo czytali i słyszeli podobne argumenty, jakich używają dzisiejsi rodzice: że te mole książkowe będą miały zapadniętą klatkę piersiową, większą skłonność do gruźlicy, nie mówiąc już o krótkowzroczności i że wdychają alergogenny kurz, który może powodować astmę. Te same osoby, które kiedyś tak zachłannie czytały, teraz się niepokoją, że ich dzieci równie zachłannie zajmują się mediami bardziej potężnymi, dającymi znacznie większe możliwości poznawania niż czytanie w kółko trzeciego tomu Winnetou albo Ani z Zielonego Wzgórza.
Jeżeli patrzeć na to w kategoriach nałogowych zachowań, to nasi rodzice byli uzależnieni nie tylko od czytania książek. Wiele pań uprawiało nałogowe sprzątanie i na porządku dziennym były sytuacje, w których kobieta mówiła: "Co ten mąż ode mnie chce? Przecież mam wyprasowane wszystkie prześcieradła, wszystko jest wyprane, ułożone w bieliźniarce" - natomiast życie małżeńskie leżało w ruinie. Mąż miał inne oczekiwania, tymczasem ona broniła się: "Kiedy ja mam czas na seks? Mam jeszcze tyle prania, prasowania, krochmalenia. Przecież jak idziesz do pracy, wszyscy widzą, że masz czystą koszulę". W czasach naszych babek i dziadków taka postawa była akceptowana społecznie, podobnie jak na przykład praca na działce, która może mieć wszelkie cechy uzależnienia. Niektórzy są tak zajęci wyłącznie jej uprawianiem, że nic nie widzą poza tym, żeby im się pomidory dobrze zawiązały, i nie wyjadą na wakacje, bo akurat wtedy owocuje jakaś czereśnia. Takie osoby nawet nie zajmą się wnukami, czytaniem, aktywnością społeczną, bo działka zjada czas, jaki mógłby być przeznaczony na innego rodzaju przyjemności czy pracę.
Można powiedzieć, że granicę między tym, co jest uzależnieniem, a co nim nie jest, stanowi szkodliwość, czyli skutki zdrowotne. Natomiast czas, jaki pochłania dana aktywność, to sprawa subiektywna: nikt nie ustalił, ile czasu powinno się poświęcać na pracę, ile na sen, a ile na rozrywkę. Mówimy, że to powinno być rozsądne, że powinna być zachowana harmonia - i w ten sposób wracamy do problemu normy. Przy definiowaniu zdrowia pojawia się mnóstwo rozbieżności, jednak wiemy na pewno: nie ma obiektywnej miary, co jest normą, a co patologią. Po pierwsze - normy są kulturowo uwarunkowane i to, co w społeczeństwach cywilizacyjnie zaawansowanych jest dopuszczalne, w mniej rozwiniętych jest postrzegane jako dziwactwa, anomalie itd. Po drugie - opieramy się na intuicyjnym, a więc bardzo subiektywnym rozróżnieniu: normalny jest ktoś taki jak ja plus minus dwa odchylenia standardowe; natomiast z kimś, kto za bardzo ode mnie odbiega, coś jest nie tak. W dodatku definicje normy i patologii zmieniają się w czasie: niektóre zachowania obecnie akceptowane społecznie, jeszcze 100, a nawet 20 lat temu były niedopuszczalne.
Przy wyznaczaniu granicy normy na pierwszy plan wysuwają się szkody zdrowotne. Te spowodowane uzależnieniem od substancji psychoaktywnych są dosyć wyraźne. Jesteśmy w stanie je sprecyzować, opisać w kategoriach zarówno psychopatologicznych, jak i medycznych, wyrazić jakimś parametrem. Gorzej jest ze szkodami natury psychologicznej, dlatego najczęściej tworzymy subiektywną granicę określającą, co jest objawem, a co nim nie jest. W miarę postępu cywilizacyjnego jesteśmy coraz bardziej tolerancyjni dla zjawisk, które jeszcze niedawno nazywano dewiacyjnymi. Już starożytni mówili, że człowiek idealny to taki, u którego zachowane są proporcje, który jest harmonijny. Brzmi to bardzo ładnie, natomiast nie wiadomo, jakie powinny być te proporcje. Z drugiej strony - zdajemy sobie sprawę, że ludzie nie dadzą się sprowadzić do jednego wzoru. Mnóstwo wariantów osobowości, potrzeb, radzenia sobie mieści się w normie, która jest coraz szersza.
Czy więc korzystanie z różnego rodzaju przyjemności, które przynosi szkody, powinno być zaliczane do uzależnień, czy nie? Wydaje się, że wymaga to bardzo poważnej dyskusji w gronie zarówno fachowców, jak i nieprofesjonalistów. A czy język, który służył do opisu i wyjaśniania uzależnienia od alkoholu i innych substancji psychoaktywnych, nie jest przypadkiem użyteczny do wyjaśniania innych zjawisk? Być może uzależnienia są rzeczywiście bardzo rozpowszechnione. Z tym że tutaj dochodzimy do pewnego paradoksu: o ile ludzi uzależnionych od substancji psychoaktywnych jest kilka procent, to uwzględniając uzależnienie od seksu, od pracy, od oglądania telewizji okazuje się, że 90% ma jakieś nałogi. A wtedy rodzi się pytanie, czy te zachowania są patologiczne czy normalne.
Rozważając sprawy uzależnień trzeba przyjrzeć się neurobiologii. Z grubsza możemy powiedzieć, że człowiek ma dwa biologicznie uwarunkowane układy, które kształtują naszą osobowość: układ nagrody i układ kary. Zarówno u zwierząt doświadczalnych, jak u ludzi nie pozostają one w równowadze - układ nagrody jest ważniejszy niż układ kary. I dlatego na osoby uzależnione nie działają różne restrykcje, wsadzanie do izby wytrzeźwień, do więzienia, awanturowanie się żony itd. Jesteśmy tak wyposażeni przez naturę, że mamy skłonność do uzależniania się, a biologiczne podstawy tej skłonności są związane z układami neuroprzekaźnikowymi. Z układem serotoninenergicznym wiąże się unikanie sytuacji połączonych z cierpieniem, stresujących, uszkadzających. Osoby, które posiadają niską aktywność serotoninergiczną, nie wchodzą w sytuacje, które mogą czymś grozić. Z tym właśnie wiąże się większość naszych zachowań, prowadzących do unikania narkotyków: pewnie nie zaszkodziłoby zapalić sobie parę razy marihuanę, niemniej większość z nas nie robi tego w obawie, że może się wydarzyć coś złego.
Drugą cechą, która przekłada się na skłonność do uzależnień, jest poszukiwanie nowości, związane głównie z układem noradrenergicznym: jedni nie mogą usiedzieć w miejscu, ciągle coś badają, zdobywają (to są ci Krzysztofowie Kolumbowie); na drugim biegunie są osoby, które cenią sobie stabilizację, to, że nic nowego ich nie spotka, bo dla ich systemu nerwowego przystosowywanie się jest męczące. Trzecia cecha, być może najważniejsza, to aktywność układu dopaminergicznego: uzależnienie od wzmocnień, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. W przekładzie na język psychologiczny oznacza to, że są osoby, które - wzmacniane czy nie - i tak idą swoją drogą; a na drugim biegunie znajdują się te bardzo zależne od wzmocnień. Na przykład takie są współuzależnione kobiety, które za komplement, otrzymany od męża raz na dwa miesiące, są w stanie zaakceptować zachowania związane z nadużywaniem substancji psychoaktywnych.
Na wszystkie te układy substancje psychoaktywne działają w sposób niefizjologiczny, bo przecież wstrzyknięcie heroiny czy wypicie alkoholu jest wyraźną ingerencją z zewnątrz w nasz układ nerwowy. Wspólnym mianownikiem większości substancji psychoaktywnych jest to, że dają nam przyjemność, tak więc można powiedzieć, że - chociaż są one różne - zawsze mamy do czynienia z uzależnieniem od przyjemności. A w późniejszym okresie, kiedy pojawiają się objawy abstynencyjne, przyjemność zostaje zastąpiona przez unikanie sytuacji przykrych, ale element poprawiania sobie nastroju występuje zawsze. Czyli można powiedzieć, że jesteśmy uzależnieni nie od heroiny, nie od alkoholu, nie od papierosów, tylko od przyjemności, związanej z używaniem danej substancji psychoaktywnej. Mamy tu do czynienia z brutalną ingerencją w mechanizmy neuroprzekaźnikowe, co można opisać również w kategoriach psychologicznych.
To, co napędza nasze życie, sprowadza się - w dużym uproszczeniu - do rozeznawania, co jest przyjemnością, i szukania przyjemności oraz do rozeznawania, co może grozić przykrością, i unikania takich sytuacji. Z kolei mechanizmy przyjemności są dwojakie: wiążą się z wydzielaniem dopaminy, która czasami niezbyt dokładnie jest nazywana hormonem szczęścia, oraz wydzielaniem endorfin. Dopamina jest odpowiedzialna za dążenie do przyjemności, jest to czynnik motywacyjny, owo "gonienie króliczka", z którego właśnie czerpiemy przyjemność. Jest to wynik uwarunkowań biologicznych, że kobiety w większości [*** Sławku, proszę, wpisz tu, co trzeba, bo nie umiem zrozumieć ***] dopaminergiczne i czerpią przyjemność z oczekiwania na przykład na randkę lub opowiadania koleżankom o niej. Natomiast dla większości mężczyzn bardziej istotne jest "konsumowanie" różnych przyjemności - bycia z kobietą, picia alkoholu - związane z wydzielaniem endorfin. Na przykład przy piciu alkoholu dla kobiety ważny jest wystrój: świece, ładnie nakryty stół, przyjemna rozmowa; natomiast mężczyzna może napić się prosto z butelki, dla niego liczy się faza używania. Czyli możemy powiedzieć, że u jednych i u drugich - chociaż w różnych proporcjach - występują obydwie te fazy: faza motywacyjna, oczekiwania, przygotowywania się do tego, żeby sprawić sobie przyjemność, oraz faza realizacji tej przyjemności.
Jeżeli człowiek przyjmuje heroinę albo pije alkohol, to działają one bezpośrednio na receptory w mózgu i nie trzeba uruchamiać swoich fizjologicznych mechanizmów wydzielania endorfin. Zaczynają one działać, jeżeli robimy to, co przez większość ludzi jest uważane za przyjemne, na przykład uprawianie seksu, kontemplowanie dzieł sztuki lub piękna przyrody. Oglądanie ładnej zastawy, ładnie podanego jedzenia też powoduje wydzielanie endorfin. Można więc powiedzieć, że przyjemności wiążą się z dwoma reakcjami organizmu: z wyrzutem dopaminy oraz z wyrzutem endogennych substancji morfinopodobnych, czyli endorfin. I na pewno zwiększone wydzielanie dopaminy następuje wtedy, kiedy idziemy do domu i wiemy, że tam czeka na nas komputer i te sekundy podczas startu windowsów - w ten sposób stwarzamy fazę dopaminergiczną. A kiedy już go uruchomimy, odbierzemy mnóstwo nowej poczty, wejdziemy na jakiś czas do Internetu, to już faza "konsumpcji".
Musimy jeszcze na całą tę kwestię popatrzeć z lotu ptaka. Filozofowie od stuleci zastanawiali się nad harmonią i proporcjami: ile w naszym życiu powinno być przyjemności, ale wyrzeczeń. Były więc czasy hedonistyczne, kiedy przyjemność była na pierwszym miejscu, i były czasy umartwiania się. Dzisiaj różnice w stosunku do hedonizmu to głównie różnice pokoleniowe - młodsi mają do niego znacznie większą skłonność, gdy starsze pokolenie twierdzi, że trzeba się poświęcić dla rodziny albo dla ojczyzny. Element hedonistyczny w naszej kulturze jest coraz wyraźniejszy i coraz bardziej akceptowany, hedonistów już się palcami nie pokazuje. Mało tego, konstytucja amerykańska mówi, że człowiek ma prawo do szczęścia.
Jednocześnie akceptujemy coraz szerszą gamę różnych ludzkich zachowań. Dawniej seksoholik to był ktoś opętany na punkcie seksu, a teraz jest to człowiek, który potrafi realizować swój duży potencjał seksualny. Można też zapytać: czym młody człowiek, który serfuje po Internecie, poznaje innych ludzi, dostaje mnóstwo wiadomości, staje się fachowcem w korzystaniu z zaplecza informatycznego, różni się od kolekcjonera, który całe swoje życie poświęcił, niedojadał i chodził w przetartych spodniach, bo zbierał pieniądze, żeby kupić kolejny obraz albo uzupełnić swoją kolekcję znaczków. I oto okazuje się, że w sposób bardzo subiektywny podzieliliśmy nasze zainteresowania i zaangażowanie w czynności sprawiające przyjemność na społecznie korzystne i niewłaściwe: jeśli ktoś czyta książki, to dobrze, bo do czegoś w życiu dojdzie, ale kiedy dużo pracuje, to dawniej uważano go za pracowitego, a teraz jest pracoholikiem. Dawniej gdy ktoś często uprawiał seks, był uznawany za zboczeńca, który nie panuje nad żądzami i zwierzęcą częścią swojej natury, teraz mówi się po prostu, że realizuje swoje potrzeby.
Na szkody zdrowotne również warto spojrzeć szerzej. Weźmy jako przykład użytkowanie komputera: bolą od tego plecy; gdy ktoś za długo patrzy w ekran monitora, psuje sobie oczy; teraz jest modne rozpoznawanie zespołu nadgarstka, który się robi od myszy itd. Tylko że podobne zarzuty wywołuje większość czynności związanych z monotonną pracą: [*** NIE MOŻEMY ODCZYTAĆ KTO ***] mają alergię płucną, mają częściej astmę, górnicy fedrujący 8 godzin mają pylicę, [*** możemy dopisać: nauczycielkom chorują struny głosowe ***], a osoby pracujące z komputerem bolą ręce i mają krzywy kręgosłup.
Czy intensywne dostarczanie sobie samemu przyjemności, czyli wytwarzanie dopaminy i własnych endorfin, może spowodować niekorzystne zmiany w układzie nerwowym? U zwierząt doświadczalnych, gdy będą wyłącznie dostarczały sobie przyjemności, niewątpliwie zauważymy zmiany na poziomie zachowania - dojdzie u nich do stereotypowości: szczury przestaną robić cokolwiek innego poza naciskaniem dźwigni. Natomiast mózgu pod względem trwałych zmian nie badano, poza tym badania musiałyby obejmować też grupę kontrolną, nie wiadomo bowiem, czy w normalnym życiu też sobie nie psujemy mózgu, powiedzmy chodzeniem do nielubianej pracy. Są natomiast badania, które świadczą o tym, że ludzie, którzy sprawiają sobie przyjemność, żyją dłużej, a ci, którzy się umartwiają, żyją krócej. Ale to są dowody pośrednie.
Wreszcie sprawa proporcji między przyjemnością a powinnościami czy może pytania: ile przyjemności dla siebie, a ile dawania z siebie innym? W przypadkach krańcowych - jeśli ktoś nie je, nie pije, nie chodzi do szkoły, tylko poświęca czas grom komputerowym, w których krew się leje i rozstrzeliwują, a nie interesuje się niczym innym - nie mamy wątpliwości. Jednak z drugiej strony, doskonale wiemy, że różni ludzi, którzy do czegoś doszli i byli wybitni, w jakimś okresie swego życia koncentrowali się tylko na jednej sprawie, na przykład nie uczyli się, wagarowali, nie robili nic innego, tylko grali w piłkę nożną. Wiele kobiet, które potem były dobrymi żonami i matkami, w okresie dorastania czytało książki romansowe, z których niewiele wynikało oprócz tego, że trzeba było zmieniać poduszkę, mokrą od łez. Okazuje się więc, że takie zachowania są przemijające i gdybyśmy popatrzyli wstecz na swoje życie, to prawdopodobnie takich okresów, w których byliśmy zawładnięci czymś, co nam dawało przyjemność, każdy miał kilka.
Można powiedzieć, że taki model myślenia o człowieku jest bardzo humanistyczny. Z tej perspektywy jesteśmy skłonni widzieć patologię u tych osób, które nie sprawiają sobie przyjemności. Takie krańcowe nie zrealizowanie siebie, nieumiejętność czerpania z życia zadowolenia, czyli anhedonia, jest chorobą. I być może na drugim końcu skali też jest jakaś patologia, gdy człowiek żyje tylko przyjemnością. Ale raczej jesteśmy skłonni uważać, że patologia to stan, gdy człowiek jest w stanie sprawiać sobie przyjemność tylko w jeden, stereotypowy sposób: jeżeli tylko alkohol, tylko seks albo tylko praca daje mu zadowolenie. Natomiast hedonistów jesteśmy skłonni akceptować jako ludzi sukcesu. Ktoś dużo pracuje i ma z tego frajdę, a koło siebie osoby płci przeciwnej, z którymi jest mu przyjemnie, potrafi wykorzystać każdą wolną chwilę, żeby polecieć na ciekawą wyspę albo w góry, a w samolocie przeczyta dobrą książkę, wieczorami zaś, kiedy już będzie zmęczony, sprawi mu przyjemność dobre jedzenie przy dobrej muzyce. To są ludzie sukcesu, takim zazdrościmy i raczej oni, a nie asceci, stają się w dzisiejszych czasach wzorcami osobowymi.