Portal psychologiczny: Instytut Psychologii Zdrowia
Czytelnia

Wspomnienia i refleksje

Rok:
Czasopismo: Emilia K.
Numer:

Przychodzi dzień, kiedy człowiek spogląda wstecz, jakby chciał zobaczyć ile już dokonał, jak długą drogę przebył. I wtedy pojawiają się wspomnienia, które wolelibyśmy wyrzucić z pamięci. Czasami są one zbyt bolesne, aby roztrząsać je na nowo, czasami nie starcza nam sił, kończy się na chęciach. W głowie krąży jedno pytanie: Właściwie, po co do tego wracać??, Czyż życie nie polega na posuwaniu się do przodu.
Kiedyś porównałam to do złamanej ręki, która zrosła się samoistnie, bez interwencji specjalisty. Może nie trzeba łamać jej na nowo - myślałam. Może da się z tym jakoś żyć? Zadawałam sobie to pytanie, kiedy podejmowałam decyzje odnośnie terapii dla Dorosłych Dzieci Alkoholików. Odkładałam to jak tylko mogłam. Doszłam do wniosku, że może dałoby się żyć z ręką źle zrośniętą, ale czy nie lepiej złamać ją i nastawić jeszcze raz? Tak, żeby było "prawidłowo", żeby nic nie uwierało... Bo właśnie bolesne wspomnienia uwierają tak bardzo, że czasem trudno to wytrzymać, a tym bardziej zrozumieć.
Był taki etap w moim życiu, że wymazałam je z pamięci. Pomogła mi w tym Ciocia,
u której mieszkałam. Nieustannie wmawiała mi, że to, co przeżyłam w domu nie ma teraz żadnego znaczenia, że mam szanse zacząć żyć normalnie. Poza tym Ciocia nie wierzyła do końca moim słowom. Uważała, że wyolbrzymiam. Może to dziwne, ale ja szłam śladem Jej słów, starając się po prostu zapomnieć. Efekty były coraz lepsze... na zewnątrz. Czasem nawet wydawało mi się, że moje wspomnienia są nieprawdziwe, że tak chyba nie było... Zaprzeczałam snom i wszystkim skojarzeniom.
Jednak, kiedy opuściłam dom Cioci i rozpoczęłam studia w obcym mieście, moja przeszłość zaczęła "bombardować" mnie z różnych stron. Nienawidziłam alkoholu, pogardzałam nawet "bawiącymi" się świetnie studentami. Nie miałam przyjaciół, nie chodziłam na imprezy. Nie znosiłam krzyków, wszelkich hałasów (mieszkając w akademiku, trudno było o ciszę). I może zostawiłabym to tak, gdyby nie to, że pod koniec pierwszego roku byłam już strzępkiem nerwów. Wszystkiego się bałam, nawet ciemności, szelestu, najmniejszej zmiany. Czułam się zagrożona i ciągle płakałam. Usiłowałam to bagatelizować. Myślałam, że to przez stresy. Jednak moje lęki były coraz silniejsze i prześladowały mnie na każdym kroku. Często miałam ochotę schować się pod biurko lub do szafy. Nie mieszkałam jednak sama. Nie chciałam uchodzić za dziwaczkę, więc ograniczałam się do nakrywania kołdrą, pod którą trzęsłam się godzinami. Jednocześnie żartowałam z moich lęków. Uśmiech był moją tarczą, maską. Tylko przy moim chłopaku zdejmowałam tę maskę, a wtedy... płakałam i płakałam.
Postanowiliśmy zamieszkać razem. Pierwszą osobą, jakiej o tym powiedziałam była moja Ciocia. Ona uznała, że to zbyt wcześnie - mówiąc łagodnie... Tak naprawdę przekreśliła mnie. Usłyszałam od Niej tyle przykrych słów, że już kompletnie straciłam chęć do życia. Były wakacje, a ja całymi dniami leżałam w łóżku, patrząc w okno. Ilekroć chciałam wstać - ogarniał mnie spazmatyczny... płacz. W końcu poszłam do psychiatry. Zaczęłam brać leki antydepresyjne. Przy tym mój chłopak dał mi numer stowarzyszenia, które zajmuje się m.in. członkami rodzin alkoholowych. Miałam straszne opory nawet przed skontaktowaniem się
z tym stowarzyszeniem. Odkładałam to jak mogłam. Mój psychiatra powiedział mi, że mogę to odkładać, ale kiedyś to i tak "wyjdzie" i będę musiała się z tym zmierzyć. Umówiłam się na spotkanie z psychologiem z tego stowarzyszenia... i nie poszłam, bo stwierdziłam, że już jest dobrze i nie chcę tego psuć. Po jakimś czasie zobaczyłam, że nie daję sobie już rady
z huśtawkami nastroju, z "dołami" bez powodu, z histerią, w którą wpadałam po każdej sprzeczce z moim chłopakiem. Minęło pół roku i w końcu dołączyłam do ludzi, którzy tak jak ja są DDA i pragną m.in. nauczyć się z tym żyć.
Jestem po kilku miesiącach terapii, ale przyznam szczerze, że jeszcze tak do końca nie rozumiem mechanizmów alkoholizmu. Uporczywie szukam odpowiedzi na pytania: Dlaczego moja Mama nie potrafiła przestać pić?, Dlaczego mnie krzywdziła?. Zastanawiam się, co wtedy czuła... Pytam również: Dlaczego teraz nie ma Jej w moim życiu, choć tak bardzo jej potrzebuję... Wszystkie pytania, jakie pojawiają się odnośnie mojej Mamy, zadają mi straszny ból. I znów odpycham je od siebie. Zamykam oczy, zatykam uszy i krzyczę "DOŚĆ!", bo to tak strasznie boli.
Jestem przed "terapią pogłębioną". Mam nadzieję, że pomoże mi ona odpowiedzieć na te pytania - może nie w pełni, ale chociaż tak, abym potrafiła wybaczyć... Wiem, że czeka mnie jeszcze ciężka droga. Zdaję sobie sprawę, iż będzie to bolało jeszcze bardziej niż teraz. Wszystko to, co tłumię w sobie będę musiała odkryć przed całą grupą, do której dojdą jeszcze nowe osoby. Teraz nie mieści mi się to w głowie. Trudno mi mówić o tym jak minął mi tydzień, a co dopiero - jak minęło mi dzieciństwo. Nie potrafię o tym mówić. Dlatego też chciałabym jakoś oswoić się z tym bólem i wstydem.
Pomyślałam więc, że napiszę książkę, w której podzielę się moimi doświadczeniami. Potem usłyszałam o tym konkursie. Postanowiłam wziąć w nim udział. Jednak strasznie trudno było mi stanąć twarzą w twarz z moją przeszłością. Zaczęłam pisać w trzeciej osobie, jakbym opowiadała o obcej mi dziewczynie. Obcej a tak znajomej... Zdziwiłam się, jak łatwo mi to idzie. A potem zadałam sobie pytanie: Dlaczego nie potrafię przyjąć tego jako moich własnych przeżyć? Towarzyszył mi lęk i wstyd. Jednak w chwili refleksji, emocje te straciły swoją siłę. Zaczęłam pisać w osobie pierwszej. Muszę przyznać, że nie przychodzi mi to łatwo. Co jakiś czas przerywam pracę. Warto wspomnieć, że piszę ją dwa miesiące. Chcę cieszyć się wakacjami. Nie dopuszczam do siebie myśli o mojej Mamie, dopóki nie zbudzę się przerażona. Bo w moich snach wciąż ją spotykam i nie powiem by były to najprzyjemniejsze spotkania. Stąd pragnienie pozbycia się tego ciężaru jest tak silne. Spróbuję więc stawić czoło moim wspomnieniom i myślom.
Odkąd moja Mama zaczęła pić, stałam się spokojną, wręcz zamkniętą w sobie dziewczynką. Ograniczyłam zabawy z koleżankami i zaczęłam intensywnie się uczyć.
W ciągu jednego roku trójki ze świadectwa zamieniły się w piątki. Myślałam, że w ten sposób uda mi się odbudować wizerunek rodziny. Rodziny, która w zasadzie składała się wtedy
z dwóch osób: matki i dwunastolatki. Już od początku towarzyszył mi wstyd. Było mi przykro, że moja Mama okazała się tak słabą osobą. Moja okolica roiła się od bezrobotnych, od alkoholików. Wygląd wyniszczonego nałogowca nikogo nie dziwił. Jednak, gdy porządna kobieta zaczęła nagle upadać ("nagle", choć to już trwało o wiele dłużej, tylko nawet ja tego nie zauważałam) na oczach sąsiadów, znajomych i wciągać w to swoją rodzinę, to już nie było takie normalne. A może było... tylko ja nie potrafiłam tego zrozumieć.
Na początku wolałam spędzać czas na dworze niż w domu, lecz prędko przekonałam się, że tą drogą daleko nie zajdę. Koledzy z podwórka zaczęli wąchać klej. Nie tylko przestałam z nimi przebywać, ale i zaczęłam patrzeć na nich z góry, czy nawet z pogardą. Chciałam pokazać wszystkim, że pomimo nałogu mojej Mamy, ja nie pójdę w Jej ślady. Świadectwa z paskiem upewniały mnie w tym coraz bardziej. A i koledzy przestali traktować mnie jak równą sobie. Nie zaczepiali mnie, przez co czułam się jakby... wyróżniona. Czułam się kimś lepszym, a właściwie chciałam tak się czuć... Udawałam wyniosłą¸ podczas gdy w sercu czułam się nikim. Moja Mama tak często mnie poniżała, że nie mogłam czuć się inaczej. Oczywiście w Jej słowa nie chciałam nigdy wierzyć, jednak sposób, w jaki mnie traktowała - a tym samym brak miłości z Jej strony - sprawiał, że miałam siebie za osobę bezwartościową i niegodną czyjejkolwiek miłości.
I wtedy dołączył do nas szczeniaczek. Pamiętam dzień naszego pierwszego spotkania. Przybiegłam do mojej Mamy, tarmosząc psiaka niemiłosiernie, i prosiłam głosem cichutkim
i delikatnym jak aniołek:
- Mamusiu, czy przygarniemy tego pieska? Zobacz, jaki malutki! Suczka Maćka urodziła trzy takie pieski. Wiesz, że jego tata tak strasznie pije i bije te pieski. U nas będzie mu lepiej.
Mama jedną ręką schowała piwo pod stół, a drugą podparła głowę.
- Żadnych psów - odpowiedziała krótko.
- Ależ Mamo, przecież obiecałaś, że jak świnka morska umrze, to dostanę pieska. - upierałam się.
- Powiedziałam raz, żadnych psów - powtórzyła Mama
Nie dałam jednak za wygraną. Tak długo prosiłam Mamę, aż ta w końcu się zgodziła. Fakt, kobieta chciała pozbyć się natrętnego dziecka, by móc w spokoju sączyć ów "napój życia". Ale od tej pory ja i pies staliśmy się niemal nierozłącznymi przyjaciółmi. Czułam, że ktoś mnie kocha, że mam dla kogo żyć.
Karmiłam go mlekiem, spałam z nim, opowiadałam mu o moich "dylematach". Często chciałam też powiedzieć co nieco o moich rodzicach, ale niewiele wiedziałam na ich temat. Nie wiedziałam jak się poznali, jakie były początki ich małżeństwa. Mama nigdy o tym nie opowiadała, a Taty nie mogłam spytać, ponieważ odszedł od nas jak miałam 7 lat. Właściwie wyjechał do pracy. Początkowo pisał, przysyłał prezenty, ale później kontakt między nami urwał się. Ostatnią rzeczą, jaką po sobie zostawił była owa świnka morska, którą bardzo kochałam. Ale niestety przytrafił się wypadek (koleżanka, nie widząc świnki nadepnęła na nią) i świnka umarła na moich rękach. Nigdy nie mogłam się z tym pogodzić. Obwiniałam siebie za jej śmierć. Zresztą...nie ja sama... W domu dostałam lanie za nieposłuszeństwo względem Mamy. Tego nieszczęsnego dnia Mama prosiła bym zostawiła świnkę w domu.
Ja jednak tak bardzo chciałam zabrać ją na łąkę, że wybłagałam jako takie pozwolenie. Wszystkie moje zwierzątka bardzo kochałam, ale czasami krzyczałam na nie i zachowywałam się w stosunku do nich tak, jak Mama w stosunku do mnie.
Może zbyt dużo o tym piszę, ale wciąż katuję się wyrzutami sumienia, że nie zadbałam o moje zwierzątka tak jak należy. Często zastanawiam się czy w takiej sytuacji będę potrafiła zadbać o swoje dzieci - czy stanę się matką, jakiej nigdy nie miałam, a jakiej wizerunek mam w sercu i w wyobraźni? Wiem, że żyję marzeniem idealnej matki i jeśli nie zacznę patrzeć bardziej realistycznie mogę mieć z tym problemy, będąc matką.
W jednym roku - gdy skończyłam owe 12 lat - wydarzyło się w moim życiu tak wiele rzeczy, które niewątpliwie wpłynęły na przebieg kolejnych wydarzeń oraz na zmiany, jakie zaszły we mnie. Wyprowadziła się moja przyjaciółka, odeszła ze szkoły nauczycielka polskiego, której obecność sprawiała, że byłam bardzo aktywna na lekcjach. Poza tym moja Mama straciła pracę, a moja Siostra wyszła za mąż. Wszystko właściwie przewróciło się do góry nogami. Nie potrafiłam odnaleźć się w tym nowym świecie. W dodatku zmarło moje ukochane zwierzątko, które przypominało mi Tatę - może to brzmi dziwnie, ale dla mnie było to bardzo ważne.
Świnka morska była ostatnią po Nim "pamiątką", ale słuch o Tacie nie zaginął. Mama często nazywała mnie "córeczką tatusia", a przy tym krzyczała jak bardzo Go nienawidzi. Całą nienawiść oczywiście przelewała na mnie. Po rozstaniu moich rodziców zaczęła się długa sprawa rozwodowa. Mama dodawała sobie otuchy, pijąc różne drinki. Wtedy jeszcze pracowała i choć zawsze brakowało na wszystko pieniędzy, na alkohol pieniądze zawsze się znalazły. Wówczas nie widziałam w tym nic złego. Mama nie upijała się... do czasu...
Kiedy straciła pracę pogrążyła się w swoim nałogu na dobre? Wypijała ogromne ilości piw, po które mnie wysyłała do sklepu. Za każdym razem musiałam tłumaczyć, że to dla Mamy, gdyż sprzedawcy w mojej okolicy niechętnie sprzedawali alkohol dzieciom. Wpędzało mnie to w straszne zakłopotanie. Był to zalążek ogromnego wstydu za Mamę, który z każdym dniem stawał się coraz większy. Sam fakt, że te piwa były "dla mamy" nie mieściło się w mojej głowie. Wydawało mi się, że pijący ojciec to coś normalnego, ale nie...matka...
Stopniowo zaczęłam przejmować obowiązki domowe. Nie rozumiałam, dlaczego tak się dzieje, dlaczego Mama nie może być mamą, a dziecko - dzieckiem. Nikt nie potrafił mi tego wytłumaczyć. Zresztą sama niewiele mówiłam na ten temat. Nigdy nie pytałam innych, dlaczego tak jest.
Za wszelką cenę usiłowałam wyrwać się z domu. Należałam do drużyny harcerskiej. Od czasu do czasu spędzałam weekendy na biwakach. Byłam wtedy radosna, ciągle uśmiechnięta, odważna. Nikomu nie mówiłam o mojej sytuacji domowej. Czasem tylko było mi przykro, że gdy druhna zastępowa przychodziła porozmawiać z moją Mamą, ona była "nietrzeźwa". To było strasznie upokarzające, ale udawałam, że nic się nie dzieje. Nie skarżyłam się także rodzinie. Na pytanie Co u was?, zawsze odpowiadałam wszystko dobrze. Siostry mojej Mamy przez długi czas nie wiedziały o Jej nałogu. Pewnie dlatego tak trudno było im uwierzyć w to wszystko. Na początku wiedziały tylko, że nie zawsze starcza nam pieniędzy na jedzenie. Mama wysyłała mnie do nich z listami, w których prosiła o konkretne artykuły. Było mi strasznie wstyd, że musiałam pełnić rolę doręczyciela, zresztą czułam się jak... żebraczka. Coraz trudniej również przychodziło mi kupowanie piw czy sprzedaż butelek. Wstyd z każdym dniem narastał we mnie. Kompletnie sobie z nim nie radziłam.
Jakby tego było mało trądzik młodzieńczy zaatakował mnie bardzo silnie. Stałam się obiektem ciągłego wyśmiewania. Zaczęłam przybierać na wadze. W Mamie nie miałam żadnego oparcia. Starałam się nie myśleć o sytuacji panującej w domu. Alkoholizm Mamy zepchnęłam na dalszy plan. Nawet w pamiętniku z tego okresu pojawiają się zaledwie wzmianki o zachowaniu mojej Mamy. A ona piła coraz więcej, a przy tym coraz częściej
i coraz mocniej mnie biła. Czasami już nie miałam siły, chciałam umrzeć. Byłam jednak zbyt wierząca, by odebrać sobie życie. Po prostu marzyłam o śmierci, która miałaby otworzyć mi bramy Raju. Żyłam w innym świecie, nie okazywałam uczuć. Miałam właściwie swój świat, w którym zamykałam się przed rzeczywistością, przed Mamą...
Mama kilkakrotnie próbowała "ułożyć sobie na nowo życie u boku dobrego mężczyzny". Chyba miała poważne plany, gdyż pozwoliła sobie tylko na trzy próby. Trafiała jednak niefortunnie na ludzi, którzy również "lubili sobie wypić". Jeden z nich nie pił tyle co Ona, a właściwie upijał się tylko w dniu wypłaty. Zaczęło się więc ukrywanie butelek. Przed jego przyjściem Mama spała po kilka godzin, by potem udawać "nie do końca rozbudzoną". On oczywiście wierzył Jej. Dla mnie jednak była to prawdziwa męka. Musiałam kończyć rozpoczęte przez nią obiady, mimo że kompletnie nie znałam się na gotowaniu. Ręce mi drżały, łzy bezradności spływały po policzkach, a Mama co jakiś czas budziła się i pytała czy już gotowe. Często groziła mi, że zaraz wstanie, a wtedy ja... będę "biedna". Bałam się strasznie. Wiedziałam, że ona nie żartuje.
Początkowo miałam dwa sposoby na odwrócenie uwagi Mamy ode mnie. Pierwszy polegał na wymówieniu się pilną nauką, drugi - to był po prostu sen. Kiedy robiłam jedno lub drugie, Mama nawet uciszała swoje towarzystwo. Nienawidziłam tej obłudy, z jaką udawała troskliwą mamusię. Jednak wolałam to, niż Jej znęcanie się nade mną. Z czasem "moje sposoby" przestały działać. Nie obchodziło już Ją czy śpię, czy się uczę. Wpadała do mieszkania i trzaskała drzwiami. Mój pokój odgrodzony był meblościanką. Wszystko się trzęsło, zabawki spadały z półek, a ja udawałam, że śpię. Któregoś razu Mama strasznie mnie zaskoczyła, gdyż wyciągnęła mnie za włosy z łóżka po to, by rozładować swoja energię, wyrzucić złość, oczyścić się...
W książce Radykalne Wybaczanie przeczytałam, że krzyk w połączeniu z wysiłkiem fizycznym to najlepszy sposób wyrzucenia z siebie złości. Moja Mama niewątpliwie stosowała tę zasadę, tylko że chyba nie o taki sposób chodziło autorowi. Być może właśnie dlatego mnie tak trudno jest to zastosować. Zawsze dusiłam w sobie złość. Teraz nie lubię ludzi wybuchowych, unikam ich jak tylko mogę. Ale nie jest to łatwe, bo niewielu ludzi ma ochotę tłumić swoje uczucia, tak jak ja. Teraz nawet ja wiem, że jest to niezdrowe i staram się przełamywać.
W tamtym czasie nigdy nie krzyczałam. Można było pomyśleć, że nic nie odczuwam gdyby nie ogromne ilości łez, jakie z siebie wylewałam. Płacz był moją jedyną reakcją
i pewnie byłby nią nadal, gdyby nie terapia. Kiedy zobaczyłam, że tym płaczem nic nie zyskuję, a nawet niszczę mój związek (zwłaszcza, gdy płaczę bez powodu), postanowiłam coś z tym zrobić. Mimo iż stary nawyk tłumienia emocji pozostał, ja wciąż gromadzę "narzędzia", które pomogą mi wyrzucać z siebie te wszystkie negatywne emocje.
Moja Mama była bardzo silna kobietą, zwłaszcza, gdy "wpadała w szał". Teraz dziwi mnie to, że mimo stanu - w jakim wtedy bywała - miała siłę na to, by wstawać i znęcać się nade mną. Uderzała moją głową o drzwi z ogromnym hukiem. Ja tylko płakałam, przepraszałam
i błagałam, by tego nie robiła. W jej oczach widziałam nienawiść, złość, szaleństwo, gotowość na wszystko, nawet na zbrodnię. Do dziś prześladuje mnie Jej obraz - kobieta
o surowym obliczu, podkreślonym jeszcze przez mocny makijaż. Niekiedy rzucała mną
z pogardą, albo zwyczajnie kazała mi kłaść się na podłodze. Wówczas kopała mnie, chodziła
i skakała po mnie. To nie tyle bolało, co strasznie mnie poniżało. Godziłam się na to, przykładałam głowę do podłogi, by łatwiej Jej było wejść na nią. Raz zbuntowałam się. Nie wykonałam jej polecenia. Zapytałam: Kim jesteś, bym przed tobą klękała? Bogiem?. Bardzo tego pożałowałam i już więcej nie buntowałam się.
Ostatnio dużo o tym myślałam. Kiedy kłóciłam się z moim chłopakiem, on często mnie obrażał. Czułam się wtedy poniżana. Za każdą kłótnię to ja jego przepraszałam. Zupełnie jak Mamę. Czasem czułam (w obu przypadkach), że przepraszam za moje istnienie. Odkąd zaczęłam chodzić na terapię, zaczęłam też mówić mu o moich uczuciach. Poniżenie, jakie odczuwałam nie dawało mi spokoju. Wiedziałam, że ma to związek z tym, co robiła
ze mną Mama. Powoli przypomniały mi się te sceny i uświadomiłam sobie, że już wtedy byłam poniżana. Mówi się "zdeptać kogoś" - jest to raczej znaczenie metaforyczne. Moja Mama jednak robiła to dosłownie, jakby chciała pokazać, że nie tylko ona może być poniżana, ale i ona może kogoś poniżyć.
Potłuczone szklanki, talerze, kuchnia ubrudzona różnego rodzaju artykułami spożywczymi, czasami krew - tak wyglądało po każdej awanturze. Czasami pęknięte drzwi lub dziura w meblościance. Oczywiście to ja musiałam doprowadzać mieszkanie do porządku. Czasem jak myłam nóż, którym mi groziła zastanawiałam się jakby to było, gdybym to ja wbiła Jej go w plecy. W myślach rozkoszowałam się tą chwilą. Nawet nie pamiętam, co robiła wtedy moja Mama. Nie wiem czy stała nade mną, czy kładła się spać. Byłam w zbyt wielkim szoku, by ją obserwować. Targało mną tyle uczuć: niektóre wzruszające, inne wręcz przerażające. Podświadomie jednak czuwałam i broniłam się za każdym razem. Choć już wtedy marzyłam o śmierci, nie chciałam zginąć z Jej rąk. A może ja tak naprawdę chciałam żyć, tylko nie tak jak żyłam... I może pragnienie śmierci, z jakim żyłam przez około siedem lat było tak naprawdę rozpaczliwym krzykiem o życie... w pełnym znaczeniu tego słowa...
Pewnego dnia moja Mama przesadziła. Byłam wtedy na urodzinach u kuzynki. Jako że była już późna pora ciocia postanowiła mnie odprowadzić. Kiedy wysiadłyśmy z windy, usłyszałyśmy straszne krzyki i dźwięk tłuczonego szkła. Mieszkanie wyglądało jak pobojowisko. Moja Mama szalała z wściekłości, rozbijała wszystko, co wpadło Jej w ręce, łącznie z szybami w drzwiach. Jej mężczyzna próbował Ją uspokoić, ale nic nie skutkowało. Kiedy zobaczyła swoją siostrę, chciała wyskoczyć przez balkon. Ciocia nie wiedziała, co się dzieje, zadzwoniła po karetkę. Skończyło się jednak na tym, że przyjechała policja i zabrała Mamę do izby wytrzeźwień. Nie wiem, co Jej powiedzieli, ale wyszła potulna jak baranek. Stałam na balkonie i patrzyłam jak policjanci wyprowadzają Mamę z klatki. Było mi strasznie przykro. Czego żałowałam najbardziej? Tego, że światło na klatce tak mocno oświetliło całą tę scenę. Tego, że pełno ludzi powychodziło na swoje balkony, całymi rodzinami. Mieszkałam na dziewiątym piętrze i obserwowałam te wszystkie zainteresowane głowy. Sprzątając mieszkanie przełykałam łzy wstydu i upokorzenia. Czułam nienawiść do ludzi za ich ciekawość i do Mamy... za całokształt.
Mama często w złości wyganiała mnie z domu. Oczywiście nie chciałam nigdy wyjść, bo dokąd bym poszła. Któregoś jednak razu zrobiłam to - uciekłam. Tego dnia Mama zaczęła mnie bić, krzyczała. Mój pies tradycyjnie rzucił się na nią. Jako że głową sięgał zaledwie do kolan, zaczął Ją gryźć po kostkach. Kiedy Mama odpędzała go nogą, ja szukałam w myślach rozwiązania. Jej ulubionym rekwizytem w całym tym przedstawieniu był nóż. Chwyciła go, zbliżając się do mnie z groźbami i wyzwiskami. W jednej chwili złapałam smycz, klucze od domu i buty, zawołałam psa i wybiegłam. Na schodach zmieniłam kapcie na buty. W tamtej chwili nie wiedziałam gdzie iść. Było ciemno, a ja w dodatku bałam się wychodzić po zmroku ze względu na niebezpieczeństwo, jakie czyhało o tej porze ze strony pijaków czy tzw. "blokersów". Pobiegłam do Siostry - mieszkała najbliżej z całej mojej rodziny. Wcześniej nie chciałam zanadto mieszać ją w te sprawy, i tak pomagała nam finansowo. Kiedy stanęłam
w jej drzwiach zapłakana i podrapana, moja Siostra z przerażeniem stwierdziła, że już tam nie wrócę. Na drugi dzień pojechałyśmy na obdukcję.
I pewnie byłby to już koniec, ale moja Mama ze skruchą zapewniała, że już nie pije
i że tęskni za mną. Takie sytuacje zdarzały się wielokrotnie. Schemat ciągle był ten sam. Uciekając, zawsze brałam te same rzeczy. Zawsze brałam klucze od domu, jakbym chciała tam jeszcze wrócić. Oczywiście nigdy nie zapomniałam o psie.
W ostatniej klasie podstawówki oraz w pierwszym semestrze liceum mieszkałam trochę u Siostry, trochę u Babci, a niekiedy w domu. Nie mogłam u nich zostać na zawsze, ale nie mogłam też mieszkać w domu. Nad moim losem zlitowała się Ciocia z małego miasteczka oddalonego od mojego miasta o niespełna 300 km. Jako że jej sytuacja finansowa wyglądała nie najgorzej, a dzieci już dawno pozakładały swoje rodziny, Ciocia postanowiła "przygarnąć mnie", a przede wszystkim wykształcić. Bardzo trudno było mi podjąć tę decyzję. Musiałabym zostawić tu nie tylko Siostrę, przyjaciół, ale i mojego ukochanego pieska. To był dla mnie cios, jednak nie przeżywałam tego tak bardzo. O wiele bardziej bolała mnie rozłąka z chłopakiem, w którym podkochiwałam się przez wiele miesięcy. Dwa dni przed planowanym wyjazdem poprosił mnie o spotkanie. Była to nasza pierwsza i ostatnia randka. Wszystko przemawiało za tym, bym tam nie jechała, jednak Ciocia była dla mnie taka kochana... Przekonywała, że chce mi dać to, czego Mama nie potrafiła mi dać, mówiła
o rodzinie, cieple, opiece... Pojechałam.
Było mi bardzo ciężko zaaklimatyzować się tam. Przemykałam jak cień w domu
i w szkole. Po jakimś czasie, i po wielu długich rozmowach z Ciocią, zaczęłam troszkę się otwierać. Miła i zawsze uśmiechnięta dziewczyna zdobyła wnet sympatię otoczenia. Na zewnątrz cała rozkwitałam, ale w środku powoli umierałam. Pragnienie śmierci nasilało się
z każdym dniem...
Dla ułatwienia nam życia Ciocia wystąpiła o ustanowienie nade mną rodziny zastępczej. Moja Mama ciągle otrzymywała alimenty na mnie. Nie chciała więc zgodzić się na sądową rozłąkę "ze mną". Miała nawet żal do Cioci. Wielokrotnie namawiała mnie na powrót do domu, zapewniając jak bardzo żałuje tego, co się stało. Sąd jednak częściowo odebrał Mamie prawa rodzicielskie, a mnie przyznał zasiłek, który musiał być przelewany na moje konto. Ciocia z kolei na to nie chciała się zgodzić. Wszystko więc zaczęło kręcić się wokół pieniędzy. Mnie one nie były specjalnie potrzebne. Nigdy nie miałam swoich pieniędzy, dlatego teraz trudno było mi się do tego przyzwyczaić.
Mieszkałam u Cioci przez trzy lata. Nie był to czas miłości, ciepła i pokoju, jakiego się spodziewałam, mimo iż Ciocia naprawdę wiele mnie nauczyła. Między nami ciągle dochodziło do ostrych kłótni. Na początku milczałam. Ciocia wówczas nazywała mnie "mrukiem", który nie potrafi wyrażać swoich myśli. Kiedy zaczęłam się odzywać, byłam nazywana "bezczelną".
Czułam się coraz bardziej zagubiona. Nie potrafiłam podjąć żadnej decyzji.
Za każdym razem patrzyłam na Ciocię, czekałam na Jej zdanie. Nie musiałam długo czekać. Ciocia szybko podejmowała decyzje za mnie. Z jednej strony było mi tak wygodnie, ale
z drugiej... traciłam kontakt z samą sobą, nie wiedziałam, co jest dla mnie dobre, czego tak naprawdę chcę. Ten schemat przeniosłam do mojego związku - mam straszne problemy
z podejmowanie decyzji, dlatego niemal o wszystko pytam mojego chłopaka, choć wiem, że nie jest to dla mnie dobre.
W relacji z Ciocią czasami czułam, że powinnam postąpić inaczej, buntowałam się, ale było już za późno. Zawsze przeważał fakt, iż jest ona pedagogiem i musi wiedzieć lepiej ode mnie. Pojawiały się niestety konflikty, w których nie chciałam ustąpić. Moja samoocena stawała się coraz to niższa. W kłótniach wielokrotnie słyszałam, że przeze mnie rozwiedli się moi rodzice i moja siostra (jej małżeństwo niestety zaczęło się rozpadać, już, gdy mieszkałam z nimi od czasu do czasu), że przeze mnie Mama zaczęła pić. Chciałam umrzeć. W dniu osiemnastych urodzin, kiedy wszyscy gratulowali mi wkroczenia w dorosłość, ja byłam już potwornie zmęczona. Miałam wrażenie, że przeskoczyłam jakoś wiek dojrzały i teraz chylę się ku grobowi. Pisałam wiersze. Bardzo widoczne były tam motywy wzlotów i upadków. Moje życie wyglądało jak sinusoida: raz ogromny wzlot, radość nieprzebrana, a za chwilę - totalne przygnębienie, pragnienie niebytu.
Jedyną radością mojego życia stało się jedzenie. Jadłam, żeby nie myśleć, zapomnieć. Już wcześniej miałam problemy z wagą (w ciągu półtora roku mojego mieszkania to u babci, to u Siostry przytyłam 15 kg). Zatem nawyk ten był ze mną już od jakiegoś czasu, tyle że dopiero w nowym otoczeniu zaczęłam mieć wyrzuty sumienia. Oczywiście prowadziły one do wymiotów. Na początku robiłam to z zupełną świadomością, do czego może to doprowadzić. Bardzo dużo czytałam na temat bulimii. Chciałam znaleźć się w szpitalu albo nawet umrzeć, byle tylko pokazać, że moje życie wcale nie było takie kolorowe. Chciałam pokazać wszystkim, że dzieje się ze mną coś niedobrego, że ten uśmiech na twarzy to tylko maska. Nikt tego nie widział. Nie potrafiłam o tym mówić. Ból narastał i narastał. Wszystko we mnie "krzyczało" z bólu i z przerażenia.
Jeśli chodzi o bulimię to ciągle się usprawiedliwiałam, mówiąc, że w moim przypadku jest inaczej, gdyż mam pełną tego świadomość. Myślałam, że w każdej chwili mogę to przerwać. Z czasem wymknęło mi się to spod kontroli. Nie mogłam już sama tego powstrzymać. Wtedy dopiero się przestraszyłam. Trwało to dwa lata. Częste wymioty doprowadziły do osłabienia organizmu, wypadały mi strasznie włosy. Pierwszą osobą, która zauważyła, że dzieje się ze mną coś złego, był mój lekarz internista. Lekarz ten powiedział mi, że konieczna jest tu pomoc psychologa. Zaczęłam więc chodzić na spotkania indywidualne. Ciocia uważała, że to zbyteczne. Kiedy zabroniła mi tam chodzić, odważyłam się Jej powiedzieć o moich skłonnościach. Przyjęła to spokojnie, wyraziła zgodę na spotkania z psychologiem. Przez kolejny rok wychodziłam z tego. Przestałam prowokować wymioty, ale nie przestałam szukać pociechy w jedzeniu.
Życie z moją Ciocią wypełnione było obłudą, udawaniem i wybuchami złości, ale obfitowało też w mądre rozmowy, rady i nawet udaną zabawę. Za to wszystko jestem Jej ogromnie wdzięczna. Niestety na naszą niekorzyść przemawiało to, że jesteśmy różnymi typami osobowości - ona choleryczka, ja melancholiczka - oraz zupełnie inne poglądy.
To wszystko sprawiało, że ciągle się kłóciłyśmy. Tylko że Ciocia po powrocie z pracy już tej kłótni nie pamiętała, a ja... byłam przygnębiona przez cały dzień. Ona budziła się rano z nową siłą, ja ze spuchniętymi oczyma, bo pół nocy płakałam.
Ten schemat także przeniosłam do mojego związku. I zanim sobie to uświadomiłam, przeżywałam straszne męki. Wielokrotnie modliłam się o śmierć. Czasami byłam nawet gotowa na samobójstwo, jednak przekleństwem dla mnie była moja wyobraźnia! Najpierw wyobrażałam sobie sam akt, ale później widziałam różne zmory, cienie, które stały nade mną i przyglądały mi się. Nic nie mówiły, nie szarpały, po prostu czekały na mój ruch. I bałam się, że jeśli naprawdę się zabiję - one rzucą się na mnie.
Pod koniec liceum poznałam chłopaka, w którym się zakochałam. Wiedziałam już, że chcę studiować w Gdańsku. Robiłam wszystko, żeby tak się stało, udając zafascynowanie tym miastem. Ciocia nigdy nie pozwoliłaby mi na wybór uczelni (i miasta, w którym byłabym zupełnie sama) ze względu na miłość. Zrobiłam to więc ukradkiem. Stąd też pewnie taka reakcja Cioci na wizję wspólnego zamieszkania, o czym już wspominałam.
Co się działo z moją Mamą przez cały czas? Mama straciła mieszkanie. Niektóre rzeczy zabrała ze sobą, inne zostały skradzione. Później nasz cały dobytek stał się zastawem, bo przez jakiś czas nie płaciła za właścicielowi za pokój. Kiedy on musiał się wyprowadzić, nasze rzeczy oczywiście wyrzucił. Mam do Mamy okropny żal za to. Czasem wydaje mi się, że coś jest nie tak - skupiam się na rzeczach materialnych lub moim pokrzywdzonym psie, jakby to było ważniejsze od ludzi, którzy na tym wszystkim ucierpieli.
Za pokój Mamy płacił jej ostatni mężczyzna (dlatego raz płacił, a raz - nie). Mężczyzna, który był nawet całkiem przystojny, przepił swoje życie. Poza tym jego głupkowaty uśmieszek i beznadziejne kawały, jakimi rzucał na lewo i prawo, jeszcze bardziej odpychały mnie od niego. Moja Mama tułała się. Mój pies, co najgorsze, tułał się razem z nią. Dla mnie sytuacja była dramatyczna, dla nich - nie. Odwiedzałam ją bardzo rzadko. Za każdym niemal razem w nowym miejscu. Kiedy Mama piła przy mnie wino, mówiąc, że to kompot - stwierdziłam, że mam już tego dosyć. Kontakt między nami się urwał.
Skupiłam się na moim życiu. Po wielu miesiącach miałam sprawę w sądzie
o podwyższenie alimentów za ojca. Sędzia zapytała mnie z ironią: to pani nie wie gdzie podziewa się jej matka?. Jej słowa strasznie mnie zabolały, ale zmobilizowały mnie do działania. Postanowiłam odnaleźć Mamę. Czułam się winna, nie wiem czemu... Tego dnia zadzwoniłam do rodziców mężczyzny mojej Mamy. Zdziwiłam się, gdy w słuchawce usłyszałam Jej głos. Mimo wszystko... ucieszyłam się. Dlaczego Ona nie dała znaku życia? Wiem już teraz, że wcale Jej na mnie nie zależało. Odwiedziłam ją parę razy. Cierpiałam na widok mojego pieska, który - zwyczajem wiejskim - mieszkał na dworze. Dowiedziałam się, że mój psiak miał "małe", które niestety zostały zabite przez gospodarza. Podobno tam to było normalne. Dwa szczeniaczki gospodarz zostawił. Spały w oborze razem z moim psem.
A mnie serce prawie nie wyskoczyło z piersi. Nienawidziłam wszystkich za to, co spotkało mojego "przyjaciela". Kiedy dzwoniłam do Mamy zawsze po słowie "część" padało pytanie
o zdrowie psa. Jeździłam tam również tylko ze względu na niego. Może to brutalne z mojej strony, ale tak było. I teraz, kiedy pomyślę o moim psie, budzi się we mnie wściekłość na Mamę. Dlatego też wolę o tym nie myśleć. Mój psiak jest teraz bezpieczny. Mieszka u mojej przyjaciółki z dzieciństwa, bo mężczyzna mojej Mamy któregoś pięknego dnia zostawił go po prostu pod moim dawnym blokiem. A moja Mama bezczelnie kłamała, że oddała go w dobre ręce pewnej staruszki. Oczywiście przestałam jeździć do Mamy. Choć udaję twardą, niewzruszoną, to właśnie zdałam sobie sprawę, że było coś jeszcze, co wówczas bardzo mnie niepokoiło. Kiedy spotkałam Mamę, po ponad rocznej rozłące - wyglądała Ona tragicznie. Była strasznie wychudzona, zapadnięta wręcz. W starych roboczych ciuchach, za dużych oczywiście, bez makijażu, blada i przemęczona. Wiedziałam, że Mama za dach nad głową ciężko tam pracuje, ale wiedziałam też, że stosunki z potencjalnymi teściami wcale się nie układają. Wtedy po raz pierwszy było mi Jej strasznie żal.
Jakiś czas potem Jej mężczyzna zmarł. Mama wróciła do miasta, w którym wcześniej żyła i zamieszkała w przytułku dla bezdomnych. Od czasu do czasu odwiedzała moją siostrę - która nie mogła już słuchać Jej nieustających próśb. Nigdy nie pytała o zdrowie wnuka,
o którym też długo nie wiedziała. Moja siostra była po operacji, ale to Mamę także nie interesowało. Liczyły się tylko jej potrzeby. Zobaczyłam, że te wszystkie doświadczenia na niewiele się zdały.
Tak jest do dziś. Siostry mojej Mamy znalazły Jej niedrogi pokój, który opłacają. Mama stara się o rentę. Podobno już nie pije. Ja w to nie wierzę, bo w moich snach jest ciągle pijana. Nie wierzę, bo słyszałam to już tysiąc razy. Poza tym jest mi Ona obojętna. A raczej staram się o Niej nie myśleć... Staram się także wmówić sobie, że mi Jej wcale nie brakuje, że nie tęsknię za spotkaniem, choć widujemy się raz, może dwa razy, do roku. Tęsknię za mamą, nie za Tamta Kobietą, która myśli, że w końcu stanie na nogi i potrzebuje wsparcia, choć dobrym słowem, ze strony własnych córek. Tęsknię za mamą, której nigdy nie miałam,
z którą mogłabym porozmawiać, która byłaby dla mnie oparciem na progu życia, które właśnie buduję.
Być może to moja Mama jest osobą, której warto współczuć i kiedyś napiszę pewnie coś o Jej życiu. Ale najpierw muszę to wszystko zrozumieć, jakoś to sobie poukładać, pozbyć się żalu i nienawiści. Pozbyć się wyrzutów sumienia, zacząć myśleć jak dojrzała kobieta, a nie jak dziecko. Mam tego świadomość, że często moje zachowania nie są dojrzałe ani odpowiedzialne. Ale czy to moja wina, że dopiero teraz zaczynam przytulać się do drugiego człowieka, gdy ogarnia mnie smutek? Czy też to, że dopiero teraz poczułam jak cudownie jest czuć czyjąś dłoń na swoich włosach? Tego typu rzeczy powinny być wspomnieniem
z dzieciństwa, i jest mi przykro, że ja takich wspomnień nie mam. Wciąż pytam: dlaczego moi rodzice pozbawili mnie tego, nie dali mi spróbować? Czy sądzili, że ja na to nie zasługuję? Dlaczego nie dali mi fundamentu, na którym mogłabym budować moje dorosłe życie? Czy miłość i poczucie bezpieczeństwa to tak wiele? Niczego więcej od nich nie oczekiwałam.
W tej chwili nie mam tego fundamentu, ale szukam go nieprzerwanie. Być może dlatego cały czas pracuję nad sobą - chodzę na terapię, czytam książki, rozmawiam z różnymi ludźmi. Coraz bardziej się otwieram, przełamuję bariery. Czasem wydaje mi się, że kręcę się w kółko. Czasem wracam do starych nawyków, popadam w bezsilność i mam ochotę z tym skończyć. Jednak później dociera do mnie myśl, że zaszłam już bardzo daleko i przekonanie, iż do celu może pozostał mi niewielki kawałek drogi. W tym całym wirze myśli, skrajnych uczuć nieustannie poszukuję równowagi. Niekiedy nawet pozwalam sobie na refleksję: kim byłabym, gdyby nie moje dzieciństwo? Czy zaszłabym tak daleko? A może skupiłabym się na sprawach przyziemnych i nie miała pojęcia o istnieniu innych płaszczyzn. Nie potępiam takiego życia, jednak patrząc z tej perspektywy - jestem dumna z tego, kim się staję.



logo-z-napisem-białe