Być dobrym rodzicem, Agnieszka Arendarska
Niebieska Linia, nr 5 / 2000
Propozycja napisania na pięciu stronach tego, jak rozumiem "bycie dobrym rodzicem", wprawiła mnie w niemałą konsternację. Po pierwsze dlatego, że jestem matką czworga dzieci; i jest dla mnie jasne, że pisząc ten tekst, będę musiała skonfrontować swoje poglądy, wartości i normy z własnymi zachowaniami - a taka konfrontacja zazwyczaj bywa trudna, jeśli nie bolesna. Po drugie: jaką przyjąć perspektywę?... Czy pisać w stylu poradnikowym: "Warto, by dziecko nauczyło się od nas, jak wyrażać konstruktywnie i wprost takie uczucia, jak złość, zazdrość, smutek czy czułość. Służyć temu mogą następujące techniki i ćwiczenia:.. "? Czy dać się ponieść rozważaniom z pogranicza metafizyki: "... Na czym polega więź i miłość między rodzicem i dzieckiem?... " Czy pokazać problem z perspektywy dziecka: "Gdy codziennie przy śniadaniu i ubieraniu gwałtownie poganiam dziecko, może ono sobie myśleć:.. "? Czy z perspektywy rodzica: "Kiedy po raz trzeci w ciągu minuty mój synek, patrząc mi w oczy, zabiera się do gmerania w kontakcie, czuję wtedy... "? Czy koncentrować się na tym, co dobry rodzic powinien, czy może na tym, czego nie powinien robić?
Spróbuję jednak pogodzić dwie perspektywy: mówiąc o swojej wizji "dobrego rodzica" pokazać, jak ją rozumiem w praktyce. Cytaty pochodzą od moich dzieci i ich przyjaciół. Dobry rodzic to moja mama - Agnieszka, koleżanka mojej córki.
Z mamą Agnieszki łączy mnie bardzo wiele: przegadanych godzin, wspólnych przekonań, podobnych doświadczeń. Powiedziała kiedyś: Zawsze wyobrażałam sobie, że moje dzieci są jak skarbonki, do których staram się wkładać wszystkie cenne dla mnie rzeczy. Wkładam je, kiedy tylko mogę, i na pewno w pierwszych latach życia moich dzieci było tego najwięcej - a w dodatku miałam tam większość udziałów... Teraz do skarbonek dorzucają się w coraz większym stopniu inni, i tak być powinno. Ale jedną rzecz zawsze wiedziałam: że to nie ja będę te skarbonki opróżniać. Dla mnie osobiście największym szczęściem będzie to, że wszystko, co wrzuciłam moim dzieciom do skarbonek - one będą przekazywać swoim dzieciom.." Jedną z technik, wykorzystywanych w pracy z młodzieżą i dziećmi jest odgrywanie scenek - psychodram, w których młodzi ludzie wcielają się w swoich rodziców. Często cytowane są wówczas podobne zdania: Ja tu dla ciebie... (... nie śpię po nocach, flaki wypruwam, zrezygnowałam z kariery, zaharowuje się na śmierć, zapłaciłem za lekcje tenisa itd..) - a ty teraz... (... nie chcesz iść na prawo, prowadzasz się z takim chłopakiem, przynosisz nam wstyd, ubierasz się jak straszydło, nie chcesz jechać na zawody itp.). Oczywiście nie chodzi tu o naturalną w każdej rodzinie rzecz, jaką jest sprawiedliwe dzielenie się obowiązkami domowymi, podział zadań, wzajemne pomaganie sobie w trudnych sytuacjach - tego naprawdę dobrze jest przestrzegać w rodzinie. Chodzi mi raczej o to, że egzekwowanie "psychologicznych należności" rodzi natychmiast chęć buntu i powiedzenia: "To trzeba było tego nie robić - nie wydawać tych pieniędzy, nie rezygnować z własnego życia, sypiać po nocach! " - albo konieczność życia z poczuciem winy i niemożliwego do spłaty długu. Dziecko wtedy dostaje komunikat: nie po to posłałem cię na tenisa, żebyś miał przyjemność z tej gry, tylko po to, żeby np. mieć syna tenisistę, który jest najlepszy na zawodach. Także wtedy, gdy siedzimy na ławeczkach i patrzymy na bawiące się w piaskownicy dzieci, stajemy przed poważnymi dylematami: często jest to giełda osiągnięć naszych dzieci. To Tomeczek jeszcze chodzi z pieluchą? Bo mój Rajmundek już od pół roku prosi o siusiu. Chciałabym poznać rodzica, który - zwłaszcza, gdy Tomeczek jest jedynym dzieckiem - nie zareaguje w pierwszym odruchu niepokojem i wstydem... Ważniejsze jednak od tego pierwszego odruchu jest to, co nastąpi później: czy zaczniemy gwałtownie przyspieszać trening czystości, czy pozwolimy Tomkowi na rozwój we własnym tempie; on i tak zrezygnuje kiedyś z pieluchy (niewielu przecież znamy zdrowych dwudziestolatków, chodzących w pampersach), a presja i niepokój rodzica dokładają stresów do tej, niełatwej dla dziecka, sytuacji.
Dobry rodzic to ten, który potrafi wytyczać granice między tym, na co pozwalać, a na co nie pozwalać. Musi być stanowczy. Musi pozwalać dzieciom na niektóre rzeczy, ale musi też umieć nie pozwalać - Marianna, moja córka.
Łatwo powiedzieć, prawda? Nie będę tu jednak próbowała tworzyć listy rzeczy, na które można dzieciom pozwalać w zależności od etapu ich rozwoju. Tym, co wydaje mi się ważne w byciu dobrym rodzicem, jest praca - wspólna praca z dzieckiem - nad określaniem granic. Jeden z aspektów tej sprawy wydaje się jasny i oczywisty. Granice, do których może dojść dziecko, są niezbędne dla jego fizycznego (i społecznego) bezpieczeństwa oraz dla nas - żebyśmy mogli normalnie żyć w rodzinie. Granice te znajdują się bliżej lub dalej, różna jest też szerokość "pasa przygranicznego". Na przykład w kwestii zachowania się przy stole margines swobody może być w niektórych rodzinach dość szeroki, w niektórych wąski; wszędzie zaś jest praktycznie zerowy, jeśli chodzi o zabawę prądem czy wiertarką.
Innym aspektem pracy nad wytyczaniem granic jest znaczenie, jakie mają one dla samego dziecka. Oczywiście - są ograniczeniem wolności. Ale także gwarancją bezpieczeństwa. Zanim nastąpi moment, w którym człowiek sam potrafi przewidzieć konsekwencje swoich zachowań, zanim będzie mógł domyślać się, co może czaić się za rogiem czy krawędzią - bariery postawione przez rodziców dają poczucie, że nie spadnie w przepaść. "Dobry rodzic" zna swoje dziecko również od strony jego gotowości do podejmowania ryzyka (a ludzie bardzo się w tej sprawie różnią), umiejętności zachowania się w nowych sytuacjach czy przeżywanych aktualnie niepokojów czy obaw. Próbuje też jakoś kontrolować otoczenie i - biorąc wszystkie te czynniki pod uwagę - ustala granice między tym, co wolno, a tym, czego nie wolno. Kiedy spacerowałam z najstarszym synem po peronie stacyjki w moim mieście, w ogóle nie przychodziło mi do głowy, że jest to niebezpieczne zajęcie. Janek - zainteresowany i uważny obserwator - jako trzylatek zachowywał się niezwykle statecznie. Zaskoczenie przeżyłam przy Stasiu, który po prostu szalał i był nie do opanowania. Zawsze próbował mnie jakoś przechytrzyć, żeby skoczyć z półtorametrowej rampy, a jego skoki często źle się kończyły dla kolan i głowy. Antek też skacze z rampy, ale spokojnie i systematycznie, a w dodatku nigdy nic mu się nie dzieje. Spacery na stację z każdym z trzech synów wymagały ode mnie innych przygotowań i innych umiejętności.
Według mnie, dobry rodzic powinien być konsekwentny wobec dziecka. Powinien jasno wytyczyć dziecku, co może robić, a czego nie może. Rodzic musi być wobec dziecka stanowczy. Karać dziecko powinien w ostateczności - Staś, mój syn.
No właśnie: a co z karaniem - jeśli już granice zostały przekroczone? Nie należę do osób, które sądzą, że w wychowywaniu można się obyć bez kar. O systemie nagród i kar napisano i powiedziano tak dużo, że nie będę się na tym skupiać. Ale jest kilka rzeczy, które warte są - w moim odczuciu - powtarzania do upadłego. Sama zresztą - w emocjach, które towarzyszą zawsze trudnym momentom wychowawczym - powtarzam je sobie jak mantrę (daję słowo!). Po pierwsze - bez przemocy.
Bez przemocy fizycznej, bez psychicznego znęcania się.
Nie odraczać kary w nieskończoność, nie kazać dziecku ukarać się samemu (ale tak, żebyśmy byli zadowoleni), dostosować ciężar do przewiny, nie karać dwa (lub więcej) razy za to samo, dać szansę ekspiacji.
Po drugie - pozwolić dziecku zachować godność.
Po trzecie - na tyle jasno i konkretnie sformułować karę, aby w doświadczeniu dziecka zapisała się ona jako kara za zachowanie; po cóż karać, jeśli dziecko "zapisze" sobie naszą karę jako np. "zemstę", "niesprawiedliwość", "poniżenie" czy wyraz i upust naszej złości? Dlatego po czwarte - nie karać wtedy, gdy jeszcze emocje biorą w nas górę nad poczuciem sensowności ukarania dziecka. Nie czekajmy jednak zbyt długo. Dziecko też czeka - w lęku i poczuciu winy.
Wreszcie po piąte - być uważnym na to, czy dla dziecka nie jesteśmy okrutni. I dać szansę uzyskania przebaczenia.
Dobry rodzic słucha dziecka. Nie: "słucha się" dziecka, tylko słucha jego: jest uważny na to, czego dziecko potrzebuje, czego chce - Janek, mój syn.
Wsłuchiwanie się w potrzeby dziecka dotyczy tak wielu sfer, że pisanie o wszystkich przekracza możliwości tego artykułu, czy nawet przeciętnie grubej poradnikowej książeczki. Tak naprawdę - opisać by to można w "cegle" z zakresu psychologii rozwojowej. Oczywiście - nowoczesnej i mądrej "cegle". Napiszę więc tylko o tych sferach, które, choć wydają się oczywiste, kryć mogą w sobie niespodzianki, a może - pułapki.
Temperament.
Wrodzony i mało podatny na zmiany sposób reagowania układu nerwowego (a dalej: układu wydzielania wewnętrznego i mięśniowego) na bodźce. Coś - pewna właściwość organizmu - co każdy ma. Każdy ma to "coś" trochę innego rodzaju, ale jednak niektórzy ludzie pod względem temperamentu są bardzo do siebie podobni. Już w starożytności stworzono klasyfikację temperamentu (np. w V wieku przed naszą erą zrobił to Hipokrates); klasyfikacja ta zresztą w wersji popularnej używana jest do dziś. Wszyscy podobnie rozumiemy, co to znaczy, że ktoś jest cholerykiem, flegmatykiem, melancholikiem czy sangwinikiem. Jeśli będziemy potrafili określić kogoś jako przedstawiciela tego czy innego typu temperamentu - myślimy - będziemy mogli trafniej przewidywać jego zachowanie w przyszłości bądź w nieznanych, nowych sytuacjach. Pokusa przewidywania zachowania innych ludzi ma jednak, jak kij, i drugi koniec: jest nim niebezpieczeństwo popadnięcia w stereotypowy sposób myślenia, kierowania się nadmiernymi uproszczeniami i uprzedzeniami, a nie tym, co wynika z obserwowanej rzeczywistości.
Współcześnie próbuje się opisywać temperament za pomocą konfiguracji cech i zachowań na różnych "wymiarach": (np. poziom aktywności, intensywność reagowania, jakość nastroju, kontakt/wycofanie i wiele innych). Uważny rodzic jest najlepszym ekspertem w sprawie tak rozumianego temperamentu dziecka. Jeśli wie o tym, że owe temperamentalne skłonności jedynie w bardzo niewielkim zakresie mogą podlegać modyfikacjom, może - znając styl temperamentu swojego dziecka - być wspaniałym wychowawcą, ułatwiać rozwój, stawiając przed dzieckiem "skrojone na miarę" wymagania, odpowiednio i wrażliwie podnosząc poprzeczkę, nie oczekując rzeczy niemożliwych i nie karząc za niewykonalne. Przy kilkorgu dzieciach o bardzo różniących się temperamentach każdy wspólny posiłek może być okazją do boju na śmierć i życie - albo do uczenia się empatii, kompromisów i życzliwości. Wyobraźmy sobie, co przeżywa trzy razy dziennie dziecko bardzo aktywne, mało adaptowalne, łatwo rozpraszające się i posiadające bardzo niski próg reagowania (to niektóre z wymiarów temperamentu), będąc zmuszane do czekania przy stole aż jego braciszek skończy po godzinie jeść obiad. Albo ów braciszek: w małym stopniu aktywny, bardzo łatwo rozpraszający się, uporczywy, wycofujący się i często reagujący płaczem - trzy razy dziennie mierzący się ze wzrastającą irytacją wszystkich (bo bardzo długo je każdy posiłek) i bezustannym poganianiem (Szybciej, szybciej, ile jeszcze będziemy czekać?!). A jeszcze ubieranie się, spacery, mycie, pośpiech przed szkołą i przedszkolem... Tyle okazji do uczenia się nawzajem swoich reakcji i najlepszych sposobów pogodzenia sprzecznych "temperamentalnych interesów" stoi otworem przed dobrym i wrażliwym na potrzeby swoich dzieci rodzicem!
Tymczasem styl temperamentu to tylko baza, na której buduje się dużo bardziej złożona całość: osobowość człowieka.
Życie społeczne
naszych dzieci wymaga od nas szczególnej uwagi, wrażliwości i delikatności. Od pierwszych kontaktów na podwórku, w przedszkolu czy w rodzinie, poprzez szkolną inicjację w grupach zadaniowych i w przyjaźniach, nastoletnie grupy rówieśnicze, pierwsze, drugie i trzecie miłości - możemy dziecku towarzyszyć, wspierając je. Naszej empatii i wrażliwości pozostawiona jest ocena tego, na ile nasze dziecko potrzebuje naszego aktywnego włączenia się we własne życie wśród innych ludzi. Dla wielu rodziców wszystko to, co wiąże się z tą sferą, jest szczególnie trudne, ponieważ dochodzi tu element porównywania z innymi dziećmi, pragnienie, aby nasze dziecko było akceptowane i doceniane przez innych, zazdrość lub/i niepokój - związane z wpływem, jaki inni mają na nasze dziecko, lęk lub obawa związane z ryzykiem, jakie dziecko podejmuje, itp. Wsłuchiwanie się w potrzeby naszego dziecka oznacza nie tylko reagowanie na jego jawne i formułowane oczekiwania, ale też wyczucie, na ile ryzyka czy niepokoju związanego z życiem towarzyskim i grupowym jest ono aktualnie przygotowane. Na przykład w sytuacji ataku i agresji ze strony rówieśników powstaje prawdziwy dylemat: czy wymaganie od syna, aby nauczył się bronić i być "prawdziwym mężczyzną" da mu poczucie siły, wzmocni go i zahartuje, czy też odbierze mu siły, zachęci do pasywności, każe mu poznać smak podwójnej porażki (mało, że mnie dręczą, to jeszcze nie potrafię się obronić...)? A jeśli to drugie - to: kiedy interweniować? Od razu, szybko, żeby szkody były jak najmniejsze, żeby nie stał się kozłem ofiarnym lub z ofiary nie przedzierzgnął się w agresora? Czy dać mu powalczyć samodzielnie, żeby mógł odejść z honorem i bez wstydu?
Inny zupełnie przykład: szesnastoletnia Agata opowiadała mi o swojej rozmowie z rodzicami na temat imprezy z okazji szesnastych urodzin. Prosiła ich o pozwolenie oraz o to, aby na czas imprezy wyszli z domu. Nowocześni, tolerancyjni i pełni zaufania do córki rodzice zgodzili się na obie rzeczy. Agata mówi, że gdy o tym usłyszała, była bliska płaczu - z zawodu: Myślałam, że się zgodzą na imprezę, ale zostaną... No, nie mogłam ich przecież o to poprosić, ale marzyłam, że mnie wyczują i że nie zostawią mnie samej z tym całym (...)! Było strasznie, głupio wyszło, i jeszcze teraz ciągle słyszę, że zawiodłam zaufanie, że z kim się zadaję, że długo będę musiała pracować nad odzyskaniem ich szacunku, i takie tam...
Dobry rodzic musi być miły i zgadzający się z dzieckiem (czasami). Bardzo dobrze rozumie dziecko i umie się z nim porozumieć, np. kiedy dziecko mówi, że trzeba pójść razem z dzieckiem do kościoła, bo ksiądz kazał, to rodzic umie to przyjąć i pójść z dzieckiem.
Nie powinien bić. - Natalia, 11 lat, przyjaciółka mojej córki.
Ten cytat mówi o dwóch rzeczach, które chciałabym jeszcze na koniec napisać. Po pierwsze - czas: spokojny, miły czas dla dziecka, poświęcony na bycie razem. Niekoniecznie musi być to czas, w którym rzuca się wszystkie inne ważne rzeczy i wymyśla kolejne "fenomenalne atrakcje światowe", mające dziecko zabawić - choć czasem i to jest potrzebne. (Na pewno wtedy, gdy z dzieckiem dzieje się coś niedobrego, gdy przeżywa jakieś smutki, ma kłopoty z kolegami, staje się nagle agresywne lub jakieś "inne", rzucenie wszystkiego innego po to, aby być dla córki lub syna bardziej dostępnym, jest ewidentnym dla nich dowodem własnej ważności dla rodzica; warto w takich momentach ten dowód po prostu dać). Myślę tu jednak bardziej o momentach normalnych, nie awaryjnych. Bycie razem na co dzień, wspólne zakupy, spacer, sprzątanie czy gotowanie są znakomitą okazją do kontaktu. Pod tym kątem patrząc, okazać się może, że "nieekonomiczny" podział domowych obowiązków (wiele osób robi to samo w tym samym czasie) jest na dłuższą metę o wiele lepszy niż podział "ekonomiczny" (szybko rozdzielamy zadania między osoby i rozchodzimy się do swych zajęć). W ten sposób dziecko uczestniczy w zadaniach dorosłych i ma okazję uczyć się przez modelowanie - a jest to okazja bezcenna i nauka najskuteczniejsza. Drugą stroną tego medalu jest zrozumienie przez rodzica, że dziecko ma też swoje własne zadania - te szkolne i te rozwojowe - w których potrzebuje aktywnego uczestnictwa i/lub życzliwej i wspierającej asysty rodziców. Na to wszystko potrzebny jest czas. Często, zwłaszcza ostatnio, słyszy się pogląd nowoczesnych rodziców (nawet nie próbuję tego sformułowania ująć w cudzysłów!), że nie tyle jest ważna ilość czasu, jaki poświęcamy na bycie z dziećmi, ile jego jakość. Sądzę, że i to, i to.
Aha, jeszcze jedno:
Dobry rodzic jada z dziećmi!
Poza tym, że to po prostu przyjemne, jest to jedna z najbardziej pożytecznych wspólnie wykonywanych czynności. Przeprowadzono badania, które wykazały jasno, że dzieci jadające wspólnie z rodzicami choćby jeden posiłek w ciągu dnia są mniej narażone na ryzyko popadnięcia w problemy związane z nadużywaniem substancji psychoaktywnych niż ich rówieśnicy, dla których wspólne jedzenie jest przypadkiem lub rzadkością.
Pozostaje jeszcze druga sprawa, o której muszę jeszcze napisać przy okazji cytowania Natalki, po raz pierwszy używając tu kategorycznych sformułowań i tonów:
Dobry rodzic nie powinien bić dzieci. Nie powinien ich krzywdzić, poniżać, dręczyć psychologicznie, okrutnie karać, stosować wobec nich przemocy, potrząsać nimi, ośmieszać i wyszydzać, wykorzystywać itp. Kropka. W sytuacji, w której ktokolwiek silniejszy - KTOKOLWIEK - próbowałby jego dziecku zrobić coś podobnego, powinien murem stać przy dziecku, bronić, chronić, wspierać, pomagać, pocieszać, leczyć rany. Kropka.
A.A.