Portal psychologiczny: Instytut Psychologii Zdrowia

Małżeńskie wszystko albo nic

Czy dzisiaj małżeństwa są lepsze, czy gorsze od tych, które były kiedyś?

Na to ważkie pytanie zwykle odpowiada się na jeden z dwóch sposobów. Według jednych, małżeństwo upada – wyższy odsetek rozwodów jest pochodną braku zaangażowania oraz upadku moralności, co dotyka dorosłych, dzieci i całe społeczeństwo. Według innych, choć małżeństwo przechodzi pewne szkodliwe zmiany jak np. wyższy odsetek rozwodów, zmiany te są znakiem, że instytucja ta wyewoluowała, i teraz lepiej chroni autonomię indywidualną, szczególnie w przypadku kobiet. W świetle tego rozumowania, prawdziwa szkoda powstałaby wtedy, gdyby małżeństwo tak ograniczało, jak to się działo pół wieku temu.

Jako badacz psychologii zajmujący się związkami międzyludzkimi, chciałbym zaproponować trzecią alternatywę. W ciągu ostatniego roku zagłębiłem się w akademicką literaturę dotyczącą małżeństwa – nie tylko badania psychologiczne, ale również socjologiczne, ekonomiczne i historyczne. Najbardziej zaskakującą rzeczą, o której się dowiedziałem, było to, że odpowiedź na pytanie, czy małżeństwa są dzisiaj lepsze czy gorsze, brzmi: „i takie, i takie”. Przeciętne małżeństwo dzisiaj jest słabsze niż kiedyś, zarówno pod względem ogólnej satysfakcji, jak i odsetka rozwodów, ale najlepsze małżeństwa są dzisiaj znacznie silniejsze, zarówno pod względem ogólnej satysfakcji, jak i osobistego dobrostanu.

Rozważmy, przykładowo, że choć odsetek rozwodów ustabilizował się od wczesnych lat 80. na poziomie 45%, to nawet te małżeństwa, które przetrwały, stały się z biegiem czasu mnie satysfakcjonujące. Rozważmy też wyniki niedawnej metaanalizy, przeprowadzonej przez Christine M. Proulx na Uniwersytecie w Missouri na 14 badaniach podłużnych z lat 1979–2002 dotyczących jakości życia małżeńskiego oraz osobistego dobrostanu. Poza wykazaniem, że wysoka jakość życia małżeńskiego nieodmiennie stanowi predyktor lepszego dobrobytu osobistego (nie ma zaskoczenia w tym, że szczęśliwe małżeństwo uszczęśliwia człowieka), analiza pokazała, że efekt ten jest z biegiem czasu coraz silniejszy. Rozdźwięk między dobrym a przeciętnym małżeństwem coraz bardziej się powiększa.

Dlaczego i jak zachodzi to różnicowanie? Aby odpowiedzieć na to pytanie, podjąłem współpracę z psychologami Chin Ming Hui, Kathleen L. Carswell oraz Grace M. Larson. Wyniki naszej pracy – nową teorię małżeństwa – przedstawimy w kilku artykułach, które ukażą się w tym roku w piśmie „Psychological Inquiry”. Naszym głównym twierdzeniem jest to, że Amerykanie dzisiaj podwyższyli swoje oczekiwania względem małżeństwa i mogą uzyskać bezprecedensowo wysoki wynik jakości małżeństwa, ale tylko, jeśli są w stanie zainwestować duże zasoby czasu i energii w swój związek. Jeśli nie są w stanie tego uczynić, z dużym prawdopodobieństwem ich małżeństwo nie spełni tychże oczekiwań. W istocie jeszcze bardziej zawiedzie pokładane oczekiwania, i to bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Małżeństwo coraz bardziej staje się więc instytucją działającą pod hasłem „wszystko albo nic”. Wniosek te podważa nie tylko konwencjonalną opozycję między upadkiem małżeństwa a odpornością małżeństwa; jest on istotny również dla osób zajmujących się tworzeniem prawa i różnorodnych instytucji, pragnących wzmocnić instytucję małżeństwa, a także dla pojedynczych Amerykanów chcących wzmocnić swoje własne związki.

Aby zrozumieć dzisiaj małżeństwo, ważne jest, aby zobaczyć, jak doszliśmy do miejsca, w którym się znajdujemy. Jak stwierdzają socjolog Andrew J. Cherlin oraz historyk Stephanie Coontz, w historii Ameryki, w społeczeństwie amerykańskim istniały trzy odrębne okresy małżeństwa. W czasach małżeństwa instytucjonalnego, od założenia państwa do ok. roku 1850, powszechność indywidualnych domostw farmerskich oznaczała, że głównym wymogiem dla małżeństwa w Ameryce były rzeczy takie jak produkcja jedzenia, własny dom oraz ochrona przed przemocą. Oczywiście, Amerykanom miłe było emocjonalne porozumienie z małżonkiem, ale takie luksusy były dodatkiem do dobrze funkcjonujące małżeństwa, nie zaś jego głównym celem.

W czasach małżeństwa towarzyskim, trwających mniej więcej w latach 1850–1965, małżeństwa w Ameryce w coraz głębszym stopniu koncentrowały się wokół intymnych potrzeb takich jak miłość, bycie kochanym i posiadanie satysfakcjonującego pożycia intymnego. Czasy te współwystępowały z przejściem od życia na wsi do miasta. Mężczyźni coraz częściej podejmowali pracę zarobkową poza domem, co wzmacniało odrębność różnych sfer społecznych między dwiema płciami. Gdy społeczeństwo stawało się zamożniejsze, a jej instytucje społeczne silniejsze, Amerykanie uzyskiwali luksus szukania w małżeństwie przede wszystkim miłości i towarzystwa.

Mniej więcej od roku 1965, żyjemy w czasach małżeństwa samoekspresyjnego. Amerykanie szukają obecnie w małżeństwie spełnienia samego siebie, podwyższenia samopoczucia i rozwoju osobistego. Zainspirowani przez kontrkulturowe prądy lat 60., coraz rzadziej patrzą na małżeństwo jako fundamentalną instytucję społeczną, a coraz częściej jako na jeden ze środków osiągania spełnienia osobistego. „Sprawiasz, że pragnę być lepszym człowiekiem” – te słowa z nakręconego w 1997 roku filmu Lepiej być nie może mogłyby być hasłem tych czasów. Jak to ujął socjolog Robert N. Bellah, miłość słusznie stała się „wzajemnym eksplorowaniem nieskończenie bogatych, złożonych i ekscytujących osobowości”.

Jako psycholog, nie mogę nie zauważyć, że historia małżeństwa jest echem klasycznej hierarchii potrzeb opracowanej w latach 40. Przez psychologa Abrahama Maslowa. Według niego, ludzkie potrzeby tworzą 5-stopniową piramidę: na najniższym poziomie znajduje się fizjologiczny dobrostan – np. potrzeba picia i jedzenia – za którą idzie potrzeba bezpieczeństwa, następnie miłość i inne potrzeby społeczne, na szczycie natomiast znajduje się szacunek i w końcu samoaktualizacja. Pojawienie się każdej z potrzeb zależy od wcześniejszej satysfakcji z bardziej podstawowej potrzeby. Osoba niezdolna zaspokoić swojej potrzeby jedzenia jest całkowicie pochłonięta tą potrzebą. Gdy zostanie ona zaspokojona, zaczyna się koncentrować na wyższej potrzebie – bezpieczeństwie. I tak dalej.

Moi współpracownicy i ja twierdzimy, że analogiczny proces zachodzi odnośnie naszych oczekiwań wobec małżeństwa. Oczekiwania te znajdują się na niskim poziomie hierarchii Maslowa w czasie małżeństwa instytucjonalnego, na średnim w małżeństwie towarzyskim oraz na wysokim w erze małżeństwa samoekspresyjnego.

Ten rozwój historyczny nie jest sam w sobie ani zły, ani dobry. Ma on jednak ogromne konsekwencje dla dobrostanu małżeńskiego: choć zaspokojenie potrzeb wyższego rzędu daje większe szczęście – pokój ducha i głębię wewnętrznego życia – zachodzi konieczność zainwestowania większych zasobów czasu i energii w jakość związku, gdy pragnie się zaspokoić te potrzeby wyższego rzędu poprzez małżeństwo. Oczywiście, około roku 1800 nie było łatwe wyżywienie się i ogrzanie domu, ale wysiłek wkładany w to nie wymagał głębokiego wglądu w głąb duszy człowieka i długotrwałego zaangażowania.

Gdy oczekiwania względem małżeństwa poszły w górę piramidy Maslowa, potencjalne psychologiczne korzyści wzrosły, ale osiągnięcie ich stało się coraz bardziej wymagające.

Tutaj kryją się niebezpieczeństwa współczesnego małżeństwa. Ci, którzy mogą zainwestować wystarczającą ilość czasu i energii w swój związek osiągają wielkie korzyści. Socjologowie Jeffrey Dew oraz W. Bradford Wilcox pokazali, że małżonkowie, którzy „spędzali ze sobą czas sam na sam, rozmawiali ze sobą albo robili coś razem” co najmniej raz w tygodniu z 3,5-krotnie częściej byli bardzo zadowoleni z jakości swoich małżeństw niż ci, którzy czynili tak rzadziej. Socjolog Paul R. Amato i jego współpracownicy wykazali, że małżonkowie z większym odsetkiem wspólnych przyjaciół spędzali ze sobą więcej czasu i jakość ich małżeństw była wyższa.

Jednakże, średnio biorąc, Amerykanie inwestują mniej w swoje małżeństwa – ze szkodą dla swoich małżeństw. Profesor Dew wykazał, że w porównaniu z Amerykanami z 1975 roku, Amerykanie w 2003 spędzali mniej czasu ze swoimi małżonkami. W przypadku małżeństw nieposiadających dzieci, tygodniowy czas przeznaczany małżonkom spadł z 35 godzin do 26. Duża część tego spadku wynika ze wzrostu ilości godzin spędzanych w pracy. Pośród małżonków posiadających dzieci, czas spadł z 13 do 9 godzin, a duża część spadku wynika z rodzicielstwa wymagającego dużych nakładów czasowych.

Choć nie jest to zjawisko wyłącznie socjoekonomiczne, ma ono socjoekonomiczny wymiar. Jednym z najbardziej niepokojących faktów na temat małżeństw w Ameryce jest to, że podczas gdy odsetki rozwodów rosły w podobnych tempach dla zamożnych i biednych w latach 60. i 70., odsetki te zaczęły się ostro rozjeżdżać w latach 80. Według socjologa Stevena P. Martina, pośród Amerykanów zaślubionych w latach 1975–1979, odsetek rozwodów w perspektywie 10 lat wynosił 28% dla ludzi z wykształceniem średnim oraz 18% dla ludzi posiadających co najmniej studia. Różnica wynosząca 10 punków procentowych. Jednak pośród Amerykanów poślubionych w latach 1990–1994, odpowiednie odsetki rozwodów wynosiły 46% i 16% – zadziwiająca różnica wynosząca 30 punktów procentowych. Problem nie polega na tym, że biedni nie doceniają ważności małżeństwa, ani na tym, że biedni i zamożni Amerykanie różnią się w zakresie tego, co ich zdaniem tworzy dobre małżeństwo. Problem tkwi w tym, że te same trendy, które pogłębiły nierówności od roku 1980 – bezrobocie, częste zmienianie pracy itd. – sprawiły, iż dla biednych Amerykanów coraz trudniejsze staje się inwestowanie czasu i innych zasobów na tyle, aby zachować silną więź małżeńską.

Co można zrobić? Redukujące nierówności działania rządu i przyjazna rodzinie praca, jak np. opieka nad dzieckiem w miejscu pracy, mogą pomóc w wzmacnianiu małżeństwa. Nie są to jednak jedyne opcje, w szczególności dla pojedynczych par.

Najważniejsze jest to, aby pary mogły swobodnie wkładać więcej czasu i energii w swoje małżeństwa, np. zmieniając to, jak spędzają wspólny wolny czas. Jeśli pary jednak nie posiadają czasu i energii, mogą rozważyć zrewidowanie swoich oczekiwań, np. koncentrując się na kultywowaniu więzi bez próbowania wzajemnego ułatwienia sobie samoaktualizacji. Zła wiadomość jest taka, że jako że sytuacja socjoekonomiczna oraz indywidualne wybory podważają inwestycje czasu i energii w nasze związki, nasze małżeństwa z dużym prawdopodobieństwem nie spełnią pokładanych w nich oczekiwań. Dobra wiadomość jest taka, że nasze małżeństwa mogą dzisiaj kwitnąć jak nigdy wcześniej. Tylko ze same tego nie uczynią.

Eli J. Finkel, 14 luty 2014

Eli J. Finkel jest profesorem psychologii i profesorem zarządzania na Northwestern University.

logo-z-napisem-białe