Portal psychologiczny: Instytut Psychologii Zdrowia
Czytelnia

"Aktualnie, alkohol, aspekty" Co słychać u młodych Polaków?

Krzysztof Wojcieszek

Rok: 2005
Czasopismo: Świat Problemów
Numer: 4

Próba odpowiedzi na tytułowe pytanie wywołała we mnie smutne refleksje: uświadomiłem sobie, jak trudnego zadania się podjąłem. Nie z powodu braku wiedzy czy przemyśleń na ten temat, ale z powodów czysto emocjonalnych, a w dodatku irracjonalnych. Złapałem się na bardzo złych skojarzeniach na temat "młodzi Polacy i alkohol". Jakiż to obraz wyświetlił mi się w pamięci?

Oto wracam wieczorem do domu, po drodze mijam dwie-trzy grupki młodych chłopców czy mężczyzn (kwalifikacja zależy od punktu widzenia), są głośni, ruchy mają nerwowe i nieskoordynowane, przewalają się chodnikiem. Emanuje z nich buta, bezczelność, głupota. Prawdę mówiąc są po prostu odrażający. Gdzieś idą: do baru? do domu? na dyskotekę? Właśnie: gdzie oni idą? W jakim kierunku zmierza ich życie i co ma z tym wspólnego alkohol?
Posiadanie tego rodzaju wspomnień czy skojarzeń nie jest najlepszym punktem wyjścia do dzielenia się uwagami ogólnymi. Takie teksty powinny powstawać w atmosferze namysłu beznamiętnego i obiektywnego. Trudno mi jednak pozostać obiektywnym: odrzucam takie zachowania, nie akceptuję tej drogi życia! Gdy już odsłoniłem swoje ograniczenia, mogę podzielić się obserwacjami i uwagami.

Jaki jest stan rzeczy?

Warto najpierw sięgnąć jeszcze raz do badań, choćby do ESPAD czy podobnych analiz, prezentowanych na łamach "Świata Problemów". Po pierwsze - warto przytoczyć opinię Janusza Sierosławskiego zawartą w raporcie z badań w 2003 roku, że wzrost spożycia alkoholu przez młodych Polaków wykazuje tendencję stabilizacyjną w stosunku do okresu 1995-1999. To ważna sugestia, gdyż większość obserwatorów - w tym i niżej podpisany - uważa, że to w latach 90. rozgrywał się dramat zmiany na gorsze w zachowaniach alkoholowych polskiej młodzieży, również młodych dorosłych. Zresztą ogólny wydźwięk raportu jest minorowy: zbyt wiele w nim smutnych spraw, aby były powody do radości.
Chcę wybrać jeden tylko wyrazisty wskaźnik z tego raportu, który ustawi nas na gruncie realistycznym: picie wódki przez uczniów trzeciej klasy gimnazjum (czyli już właściwie "młodych dorosłych"). Oto picie jednorazowo powyżej 100 gram relacjonuje 21.5% badanych, przy czym gdyby obniżyć tę granicę do jednorazowego picia powyżej 50 gram, byłoby to równo 30%. Gdy pytano o przekraczanie progu nietrzeźwości przez ostatnie 30 dni, przyznało się do tego 38.1% chłopców i 20.8 % dziewcząt. Wydaje mi się, że ten wskaźnik dobrze oddaje sedno pytania o najbardziej zagrożonych szkodami alkoholowymi typu masywnego (uzależnienie, poważne szkody zdrowotne) - jest to około 1/3 młodych dorosłych. To właśnie oni podejmują groźną grę z losem. Nie wszyscy wpadną w największe tarapaty (znowu to będzie mniejszość mniejszości!), ale niektórzy wpadną z całą pewnością.
Co prawda te same badania pokazują, że udział tych, którzy nie upili się w ostatnim roku, wynosi około 40% chłopców i 50% dziewcząt, ale można uznać, że ponad 1/3 badanych należy do grupy, którą opisałem na wstępie. To bardzo dużo, o wiele za dużo, ale nie jest to większość i chyba już nie będzie (wspomniany trend stabilizacyjny). Warto o tym przypominać, aby nie wpaść w pułapkę błędnych przekonań. Powtórzmy jeszcze raz: najpoważniejsze problemy dotyczą mniejszości! Wiem, że dla części czytelników brzmi to podejrzanie, niczym jakaś propaganda sukcesu, gdyż ich własne doświadczenia alkoholowe i obserwacje sugerują powszechność upijania się, ale tym bardziej będę nalegał na realizm. Uwierzmy badaczom! Problemy tworzy wielka mniejszość - na tyle wielka, że jej zachowania wpływają na opinie wszystkich, również nieupijającej się większości młodych ludzi. Tym bardziej na dorosłych obserwatorów, którzy z natury rzeczy są skłonni przyznać, że "świat się psuje, panie, i schodzi na psy".

Zmiana norm

I tu jesteśmy u sedna: sprawą naprawdę najsmutniejszą jest siła wpływu kulturowego tej butnej obecnie mniejszości. To ona uzyskała "rząd dusz" w oficjalnej warstwie młodzieżowej kultury, to ona wyznaczyła skutecznie standardy: "Nie pijesz - nie żyjesz". Każdy badacz społeczny doceni ten swoisty "sukces". Zwykle zresztą rzutka mniejszość próbuje uzyskać samopotwierdzenie swoich ryzykownych zachowań przez ustanowienie chroniącej je normy społecznej, jednak w przypadku przemian takich jak moda na określony ubiór jest to względnie niegroźne. Inaczej jest z działaniami naprawdę obiektywnie szkodliwymi, groźnymi: takie przekonania mają ten skutek, że człowiek jest bardziej bezbronny wobec konkretnych zagrożeń, na przykład uzależnienia.
Dlaczego? Gdyż faktycznym źródłem wiedzy kształtującym zachowania jest opinia większości. Nie podręczniki, nie zdanie belfra, nawet nie dobre rady dziadka, ale powszechne przekonania stanowią najbardziej wiarygodne źródło wiedzy, określające nasze konkretne, codzienne zachowania i reakcje na zachowania innych. Pracując z dużymi grupami osób w wieku 17-21 lat - w ostatnim czasie najczęściej miałem takich klientów programów profilaktycznych - mogę potwierdzić, że nawet bardzo pozytywne i umiarkowane grupy młodych ludzi podzielają przekonanie "mniejszości", że młodzi i alkohol to spółka trwała, naturalna i nierozerwalna. Moi młodzi partnerzy w programach profilaktycznych są zdumieni, jeśli w trakcie programu teza ta zostanie w jakikolwiek sposób zakwestionowana.
Zatem aktualna kultura wchłonęła przekonanie, że duże picie jest OK. I to jest naprawdę groźne jako element stylu życia młodych ludzi. Takie przekonania ciągle na nowo tworzą swoje ofiary, na przykład kolejnych uzależnionych, tym bardziej, że ogólna wiedza na tematy alkoholowe ciągle jest za mała. Mam na myśli przekazy o realnych skutkach picia, zarówno tych pozytywnych (są i takie), jak i tych negatywnych. Przypomina to denerwującą sytuację zameldowania w swoim domu nieznanego osobnika (alkohol!), o którym mało się wie, a który ma dostęp do wszystkich domowych kluczy.
Ostatnio zauważyłem też inną niepokojącą tendencję. Posłałem grupę studentów psychologii, których kształcę w profilaktyce, do jednej ze szkół ponadgimnazjalnych, aby zadali parę pytań napotkanym uczniom. Wyniki mnie zastanowiły: oto wielu pytanych uznawało, że im samym picie przyniesie więcej szkód niż korzyści, ale deklarowali konsekwentne trzymanie się picia mimo szkód. Przypomina mi to frazę wypowiedzianą przed laty przez jednego z bohaterów filmu "Ucieczka w niewolę", który pijany zwierzał się ekipie filmowej: "Wiesz, że to szkodzi, że to jest, kurwa, syf! A robisz swoje i tak!". Podobnie do tego chłopca z Jarocina wypowiadała się większość uczniów zaczepionych przez moich studentów! Pokolenie straceńców? Pokoleniowe uzależnienie społeczne? Przecież taką sytuację - picie pomimo doznawanych szkód - terapeuta zakwalifikuje jako przejaw uzależnienia. Tu co prawda mowa była o szkodach oczekiwanych, ale skąd ten fatalizm? I co on oznacza?
Jak widać, zasadnicze pytania lokują się w obszarze kultury i właściwiej byłoby pytać o odpowiedzi socjologów kultury, badających młodzież. Są takie prace, na przykład prof. Barbary Fatygi. Nie jestem socjologiem, a tym bardziej socjologiem kultury - jestem filozofem człowieka (antropologiem filozoficznym), moje uwagi mogą pochodzić z innego terytorium poznawczego i czytelnik powinien je uzupełnić i zestawić z wynikami pracy socjologów. Jednak nie powstrzyma mnie to przed zabraniem głosu.
Dlaczego?

To pytanie nasuwa się jako pierwsze: dlaczego nastąpiła taka zmiana? Odpowiedź może być formułowana na kilka sposobów, zależnie od aspektu uznawanego za najważniejszy.
Płaszczyzna ekonomiczna. Tu za niekorzystne zmiany odpowiada zorganizowany wysiłek budowania rynku alkoholowego, czyli marketing. Jego siła jest ogromna, uprawia się go metodycznie, angażując olbrzymie środki i dużą wiedzę szczegółową. Niczym szpony jastrzębia rzadko chybia celu: mają kupować więcej? - nic prostszego, parę zabiegów wedle podręcznika i "po ptokach". Lekceważenie siły wpływu bodźców ekonomicznych byłoby ignorancją, z pewnością odgrywają w tej przemianie jedną z kluczowych ról. Byłem pod wielkim wrażeniem wykładu na ten temat norweskiego badacza specjalizującego się w analizach technik marketingowych alkoholu, wygłoszonego na konferencji "Eurocare" w czerwcu 2004 roku. Maestria środków stosowanych do ogłupiania bliźnich budzi szacunek dla ludzkiej inwencji - tak dobrze przygotowanemu wpływowi trudno się oprzeć.
Wiemy, że młodzi Polacy mało pili w porównaniu z rówieśnikami z innych krajów Europy. Silny bodziec ekonomiczny został w pełni wykorzystany przez biznes alkoholowy.
Płaszczyzna socjologiczna. Wiemy jednak, że gdyby niesprzyjające warunki kulturowe, nawet marketing nie osiągnąłby pełni założonych celów: młodzi Polacy musieli chcieć dać się przekonać do picia. I tu pojawia się seria podpowiedzi socjologicznych (znakomity ich przegląd dali autorzy monografii publikowanych przez PARPA w serii "Alkohol i zdrowie", na przykład zeszytu nr 23).
Socjolog dysponuje wieloma modelami takich przemian obyczajowych. Jednym z nich jest model zmiany pokoleniowej, w którym pokazuje się współczesny proces wyprzedzania przez pokolenia dzieci schematu zachowań rodziców: rodzice zostają w tyle i muszą uczyć się od nich na przykład obsługi telefonu komórkowego. Do dziś nie umiem wysyłać SMS-ów i nie odczuwam takiej potrzeby, załatwiają to doskonale moje dzieci, które już są z pokolenia "komórkowców".
Jeszcze bardziej przekonujący jest model wpływu kulturowego centrum na peryferie: przyjmowanie wzorców dokonuje się wedle odległości oraz różnicy potęgi ekonomicznej i politycznej. Skąd? Z USA. Tylko mamy mały kłopot, że w pewnych zakresach purytańskie Stany Zjednoczone odbiegają na korzyść od wskaźników europejskich. Zatem byłby to nie tyle wpływ społeczeństwa USA, ile mediów stamtąd pochodzących, kreujących powszechne na świecie mniemanie o tym, "jak jest w Ameryce". Może więc trochę bliższe wzorce zachodnioeuropejskie? Byłoby wiele powodów, żeby tak uważać. Poziom życia codziennego, stan zorganizowania społeczeństwa, poziom przestrzegania prawa czy możliwości indywidualnej kariery są w dalszym ciągu na zachodzie Europy dużo wyższe niż w Polsce. Stąd wielu Polaków żyje w mitologii Zachodu i dość bezmyślnie, ale zrozumiale, przyjmuje stamtąd wzory. A tam piło się dużo więcej i ćpało dużo więcej niż w Polsce lat 80.
Ważnym trzecim elementem układanki jest zauważony przez prof. Barbarę Fatygę proces różnicowania się społecznego młodzieży w Polsce w zależności od miejsca zamieszkania, wyjściowego kapitału kulturowego, tradycji rodzinnych czy wstępnej zamożności. Powstają enklawy trwałego wyłączenia społecznego, a młodzi są świadomi pułapki, która może ich pozbawić szans na satysfakcjonujący poziom życia w przyszłości.
Wreszcie dodajmy czwarte wyjaśnienie socjologiczne - towarzyszący każdej transformacji efekt rozprzężenia społecznego. Szybkie zmiany społeczne zawsze powodują pewne rozluźnienie obyczajów z powodu chaosu normatywnego, który im towarzyszy i nastawienia ludycznego (zabawowego), które pojawia się w sytuacjach rozkwitu nowych możliwości. W tym sensie skłonność do zabawy zakrapianej alkoholem byłaby ważniejsza niż samo picie.
Zapewne socjologowie mają rację, gdy zgłaszają tego typu interpretacje - w każdej widzę cząstkę prawdy o sytuacji. Są to zarazem diagnozy, które ukazują pewną nieuchronność zmian. Co na przykład zrobić z powodami o skali globalnej? Czy przeprowadzić się na Alaskę lub do Patagonii? Jeśli na przykład rację mają ci, którzy wskazują na zależność polskich przemian od fali zmian kulturowych w całej Europie, to co można takiemu globalizmowi przeciwstawić? Czekanie, aż staniemy się drugą Japonią i sami będziemy źródłem wzorców kulturowych dla innych?
Perspektywa antropologiczna. Jest jeszcze trzecia, najbliższa mi perspektywa - antropologiczna, najbardziej podstawowa. O co w niej chodzi? Nakreśliłem tę perspektywę w swojej ostatniej książce, której tytuł "Na początku była rozpacz..." dokładnie oddaje to, co przedstawię niżej w skrócie.
Słowem-kluczem jest tu "rozpacz". I jako antropolog nie mam na myśli tylko pewnego stanu emocjonalnego, czyli przeciwieństwa nadziei. Rozpacz jest w nas odpowiedzią nie tyle na utratę nadziei, lecz na utratę miłoś-ci. Młodzi są w rozpaczy, bo zauważają, że pękły relacje osobowe - oni nie kochają i nie są kochani. Co więcej, kultura współczesna nie wyposaża ich w wiedzę, jak sobie radzić z sytuacją, w której powstaje rozpacz. Boli ich, ale nie wiedzą dlaczego i co z tym zrobić...
Zacznijmy od prostego stwierdzenia: mamy za dużo ludzi! Co prawda w Polsce przyrost naturalny jest już ujemny, ale w dalszym ciągu najczęściej bezrobotnymi są ludzie młodzi, nawet po studiach. Jest to skierowany do nich komunikat: jesteście niepotrzebni. Oni doskonale rozumieją ten komunikat i sami wytwarzają podobny w stosunku do swoich ewentualnych dzieci: odsuwają zakładanie rodziny, obawiają się dzieci jako komplikacji kariery, uznają wolne związki bez zobowiązań, akceptują antykoncepcję. Po prostu ludzie są niepotrzebni, a dziecko to kłopot! A jak małe dziecko, to i duże - wszak przysłowie głosi: "Małe dziecko, mały kłopot, duże dziecko, duży kłopot".
Być może ktoś uzna, że wszedłem na śliski grunt populistycznej polityki, ale nie o to mi chodzi. Czytam dywagacje amerykańskich speców od zarządzania, którzy otwarcie mówią: za dużo jest ludzi. Za dużo, żeby mogli żyć normalnie, to znaczy żeby na przykład pracowali wedle aktualnych standardów. W USA postęp technologiczny sprawił, że w rolnictwie pracuje tylko 2% ludzi, a w przemyśle 4-6%. I koniec. Reszta to problematyczne i coraz bardziej wydumane usługi, przerabianie informacji ("nowe technologie") itd. Jeden z guru zarządzania wyjawił, że według jego analiz już w tej chwili nie ma realnej pracy dla 1/3 czynnych zawodowo Amerykanów! A bezrobocie tam wynosi tylko 5%. Zatem "ukryte bezrobocie" w postaci nadmuchanych marketingiem usług to aż 25%. Jak długo taka bańka mydlana może się nadymać?
Jeżeli mamy zamiar - a przecież mamy! - wejść do grupy krajów rozwiniętych, to ten problem będzie również nasz. I to nie z powodu pazerności i niekompetencji polityków (skądinąd znacznej), lecz aktualnych trendów w światowej gospodarce. Łatwo się mówi antyglobalistom, że to spisek Wall Street i efekt brzydkiego kapitalizmu, ale tu chodzi o coś innego: o problem nie tyle polityczny, co cywilizacyjny. Nie będzie chyba zaskoczeniem dla tych, którzy znają mój ogląd świata, gdy powiem, że współcześnie najlepszym diagnostą tego stanu wydaje mi się Papież.
Sednem sprawy jest "błąd antropologiczny": człowiek nie rozumie siebie intelektualnie - nie pamięta, albo i nie wie, że jest osobą. Jako osoba jest szczęśliwy tylko we wspólnocie, spełnia się w szeroko rozumianej miłości. A tu nagle komunikat: nie jesteś mile widziany, wracaj skąd przyszedłeś.
Fatalnie wyglądamy pod względem wiedzy na temat natury człowieka, na temat natury rzeczywistości, miłości. W swojej ostatniej książce "Pamięć i tożsamość" Jan Paweł II formułuje wnikliwą analizę stanu współczesnej kultury, która choruje. Szuka jej problemów aż w Średniowieczu (XIII wiek), gdy po raz pierwszy Europa zaczeła gubić Boga; największych dewastacji szuka w wieku Oświecenia, choć stara się rozumieć dynamikę zmian. Jest to kultura przeniknięta błędami intelektualnymi i dlatego jej twórca - człowiek nie radzi sobie z wyzwaniami nawet swoich własnych wytworów, na przykład z postępem technologicznym czy gospodarką. W moim rodzinnym mieście Łodzi w XIX wieku miały miejsce osobliwe zajścia: burzenie maszyn. Rozgniewani robotnicy dewastowali nowe maszyny, sądząc słusznie, że zabiorą im pracę. Nic to nie pomogło, pracę i tak stracili.
Tak samo nie pomogą awantury antyglobalistów. Tu trzeba rozumu! Co prawda, jak zauważył Wolter, rozum sprawiedliwie jest rozdzielony między ludźmi, gdyż nikt się sam nie skarży, że go mu brakuje. Jednak nędza intelektualnego poziomu naszej współczes-nej kultury jest wyrazista. Skwituję to krótko słowami Mickiewicza:
Mówisz: Niech sobie ludzie nie kochają Boga,
Byle im była cnota i Ojczyzna droga.
Głupiec mówi: Niech sobie źródło
wyschnie w górach,
Byleby mi płynęła woda w miejskich rurach. Po rozważeniu, co i jak, przydałoby się napisać o tym, co jest do zrobienia. Jestem gotów podzielić się wiadomościami, co ja w tej sprawie robię - zgodnie z dokonaną diagnozą. Ale to już chyba w kolejnym artykule...

[*] Krzysztof Wojcieszek: Na początku była rozpacz... Rubikon, Kraków 2005.



logo-z-napisem-białe